Preludium.
Moment, w którym, nie
zważając na kłótnie i niesnaski, jesteśmy zmuszone rzeczywiście udać się do
miasta, nadchodzi szybko, i, co gorsza, zupełnie niespodziewanie. A dzieje się
to dnia niezwykle zimnego, gdy wszystkie chmury świata zbierają się nad jednym celem,
a Bóg wysyła na nasz świat niemożliwe do ogarnięcia ilości wody, które nie
wiedzieć po co psują wczesno-jesienny krajobraz. Jednym słowem- całodniowa
plucha i błoto dostające się dosłownie wszędzie. Dwie doby od naszej kłótni,
pięć od Dnia Świętego i dokładnie sześć od tajemniczego spotkania na cmentarzu,
wliczając do rachunków dzień dzisiejszy. Dobrze wiem, że o tym ostatnim nie
zapomnę nigdy, dodatkowo zbyt duża ilość wolnego czasu zmusza mnie do ciągłego
rozmyślania na temat ‘’jednookiego z cmentarza’’, jak go po cichu nazywam.
-...do miasta jeszcze
tylko troszkę, i bardzo dobrze, mam dosyć… a ty? Tak tak, nie wiem, czy… ale
możliwe, że…
W końcu przyłapuję się
nawet na tym, że mimowolnie odtwarzam jego pociągłe rysy twarzy, bladość
karnacji kontrastującej z krwistoczerwoną tęczówką oka, jego szeroki, i, jakże
przerażający uśmiech- karcę się za to raz i drugi, ale chyba bez przekonania.
-Dan!
Tak naprawdę to wcale
nie chcę o nim tak szybko zapominać.
-Danielle! Słuchasz ty
mnie aby?
-Co? Och, ależ
oczywiście, że nie. –wyrwana z otępienia przegryzam dolną wargę, nakazując
sobie jednocześnie wewnętrzny spokój. Nadal jestem obrażona na Klarę, właściwie
to nie mam nawet najmniejszej ochoty, ani by wymieniać z nią puste, nic nie
znaczące uwagi na temat pogody, ani odprowadzać do miasta na comiesięczne
badania lekarskie. Zmusiła mnie do tego, podła szantażystka.
Reszta monotonnej
wędrówki wygląda niemalże identycznie- tak samo zimno, tak samo mokro, tak samo
nieprzyjemnie. Wytarta, miejscami poprzedziurawiona peleryna od dawna nie
zatrzymuje mego ciepła, pochłania za to wilgoć, i to dosyć umiejętnie. Stare
buciory ze skóry, towarzysze wszelkich wypraw mojej matki, a teraz także i
moich, przeżywają swoją drugą, a nawet i trzecią młodość, a ja tylko czekam na
ich jęk, zanim ostatecznie skonają. Do wyposażania można dołożyć jeszcze
koszulę w całkiem dobrym stanie, bo uszytą przez bliźniaczkę, skórzany pas,
sakwę z kilkoma złotymi monetami i grawerowany nóż, jedyny cenny przedmiot w
promieniu kilku kilometrów, a w ogólnym rozrachunku otrzymamy całkiem sprawne
wyposażenie. Klara wygląda podobnie, co nie powinno raczej nikogo dziwić- z tą
różnicą jednak, że jej długie brązowe pasma włosów zawsze układają się tak jak
sobie tego zażyczy, jej błyszczące karmelowe oczy świecą niezależnie od humoru,
a twarz, chociaż najczęściej wykrzywiona bólem zawsze, ale to zawsze wygląda
olśniewająco i świeżo. Moje wypłowiałe kosmyki, zapadnięte od ciągłego
niewyspania oczy, sińce i zadrapania są tego kompletnym przeciwieństwem. Mało
tego, nawet gdy rozkłada ją poważna choroba emanuje stoickim spokojem, i taką…
bo ja wiem, niezależnością? Jakby była nie stąd, nie z Ziemi- coś jak z legendy
o wytwornej księżniczce zsyłanej z niebios. Aż dziw bierze, że nawet jak kicha
wygląda olśniewająco i delikatnie zarazem. No właśnie, o chorobie mowa…
-Co ty masz z tym
kichaniem? Mówiłam ci, że się przeziębisz, mówiłam, i doradzałam, a ty jak
zawsze mnie nie słuchasz. Danielle, Boże Święty, jakie rozpalone czoło!
–zatrzymujemy się na tak zwanym poboczu, a ręka bliźniaczki mimowolnie ląduje
na moim czole. Rzeczywiście, w połączeniu z jej lodowatymi palcami czuję się
jak gejzer, ewentualnie wulkan- opowiadał mi o nich ojciec, to chyba jedyna
rzecz, jaką zapamiętałam z okresu dzieciństwa. Wiem tylko, że rozmiarem
dorównują tysiącem wiosek połączonych w jedno i wybuchają w najmniej
oczekiwanym momencie. W tej chwili naprawdę poważnie obawiam się, czy ja też
aby nie zacznę zaraz pluć gorącem.
-Zostaw mnie, nie
jestem chora. –fukam, odtrącam rękę Klary, chwiejąc się na nogach ją wyprzedzam
i jak gdyby nic podejmuję dalszą wędrówkę.
No bo przecież, ja..?
Ja, nieustraszona Danielle mam być chora? To chyba jakaś kpina.
Poza gniewnymi
pomrukami i obrażonymi spojrzeniami nic więcej już się nie dzieje, dlatego
kolejny przystanek mamy dopiero przed samym murem ogradzającym miasto.
Pierwszym, co rzuca się w oczy, jest podwojona liczba strażników oraz drewniany
pomost, z niewyjaśnionych przyczyn zamknięty o tak wczesnej porze. Po dalszej
obserwacji dostrzegam także takie szczegóły jak: puste wozy wokół dziedzińca (a
przecież powinny być pełne towarów), najbiedniejsze dzielnice wzdłuż zachodniej
ulicy wyglądające na całkowicie opuszczone oraz pusty rynek na Głównym Placu
Króla, a raczej… jego brak. Skrzętnie obliczyłyśmy, że trafimy akurat na Dzień
Targowy; oczywiście po aferach z importem i samym kupnem towarów od
niesprawdzonych producentów wiedziałam, że rynek nie będzie pękał w szwach,
liczyłam jednak na coś więcej aniżeli opuszczone ulice rodem z mrożących krew w
żyłach legend. Coś jest nie tak. Coś jest nie tak… Tylko co?
-Zachciało im się
odpoczynku. Lenie. –burczę rozwścieczona (co dowodzi jak łatwo można mnie
wpędzić w czarny humor) i zostawiam nieświadomą jeszcze niczego Klarę, nadal
stojącą przy wejściu do bramy wjazdowej. Szybko rzucam jeszcze na odchodne, na
chwilę zapominając nawet o tym, że jestem na nią śmiertelnie obrażona: –Sama
trafisz? Tak, trafisz na pewno, wierzę w ciebie. Gdy zajdzie słońce, przy
północnej części miasta, zewnętrzna część portu- tak, tam gdzie kiedyś
łowiłyśmy płotki! –po czym bez słowa pożegnania ruszam do pierwszego miejsca,
jakie przychodzi mi do głowy. A jest nim, jakże by inaczej, ‘’Karczma u
Szczytnika’’.
***
Zapuszczając się dalej
w głąb miasta stopniowo, po mału, zdaję sobie sprawę z przynajmniej dwóch
rzeczy- jedną jest fakt, że im dalej skręcam na północ, tym więcej ludzi wylewa
się z pomniejszych uliczek, co stwierdzam z wielką ulgą wymalowaną na mojej
zmęczonej twarzy. Bałam się, co ja mówię, odczuwałam paniczny strach, że stało
się coś naprawdę przerażającego, jednak teraz, ku mojemu bezgranicznemu
szczęściu, nie ma już żadnego powodu, dla którego nadal ściskam rękojeść noża-
nie chowam go jeszcze jednak za pazuchę, tak, dla pewności. Widocznie tylko Brama
Wjazdowa, biedniejsze dzielnice wokół niej oraz Plac Główny dostały nakaz
ewakuacji. Z drugiej strony, niezmiernie ciekawi mnie dlaczego.
Kolejnym faktem, być
może bardziej niepokojącym, jest moja pogarszająca się kondycja- coraz częściej
muszę przystawać na krótkie odpoczynki, zupełnie bez powodu trudno mi złapać
oddech, zauważam też, że mam dosyć opuchnięte gardło, co sprowadza się zapewne
tylko do jednego- tygodniowego wylegiwania się w łóżku. Szkoda tylko, że nikt z
nas nie może pozwolić sobie na taki luksus.
Właśnie wtedy, podczas
jednego z dłuższych przystanków, gdy zgięta w pół niemalże całuję brukowaną
uliczkę wydając z siebie dziwaczne, niewyartykułowane rzężące dźwięki,
podejmuję próbę nawiązania kontaktu z jakimkolwiek przechodniem. Zazwyczaj na
mój widok, całej obładowanej jutowymi workami, przystają, uśmiechają się z
pobłażaniem bądź zaczepiają krótkimi, urywanymi pytaniami o Klarę, pogodę na wsi, dzisiejszymi
produktami do sprzedaży… Dzisiaj jednak, co można zauważyć z łatwością, w ogóle
nie chcą ze mną mieć do czynienia, co wydaje mi się niezwykle nieuprzejme i
nietaktowne- jakby obawiali się, że w każdej chwili mogę ich zaatakować,
brutalnie pociąć, czy obedrzeć ze skóry i na dokładkę chcieć jeszcze na siłę
dorzucić ich świeże mięsiwo za zaniżoną cenę. Co za tupet.
-Tak, tak, uciekajcie
ode mnie. Niech was szlag! –burczę do siebie samej na widok kobiety,
zakrywającej sobie usta chustką przepasaną u boku. Wbijam w nią morderczy wzrok
po czym, chwiejąc się na nogach niebezpiecznie, ruszam dalej, kierując się tym
samym prosto do najbezpieczniejszego miejsca na świecie.
Gdy byłam całkiem
malutka, jeszcze na dużo przed nasilających się chorób w naszym domu, moja
matka upodobała sobie przesiadywanie w przeddzień Mszy Świętej w Karczmie jej
dawnego znajomego, Mike’a. Jako prawowity mieszczan posiadał dwa lokale w
mieście, chyba najpopularniejsze i posiadające całą gamę piw imbirowych oraz
miodów pitnych- nie żeby mnie w tamtym czasie aż tak to obchodziło, jednak,
właśnie w ten sposób zapamiętałam ciepły azyl pewnego barczystego mężczyzny.
Słodki aromat miodu uderzający w nozdrza, wypolerowane kufle, błyszczące klingi
mieczy zdobiące ściany, nie wspominając już o kłach czy zwierzęcych czaszkach w
najróżniejszych kształtach, najspokojniej w świecie wiszących nad kominkiem-
wszystko to przyprawiało mnie o dziką fascynację pomieszaną po trochu z
nienaturalnym strachem. Sam jej właściciel natomiast, małostkowy, gburowaty i
niezwykle poważny- chyba nie muszę mówić, jak bardzo mnie kiedyś przerażał; od
jakichś dwóch lat jestem mu jednak niezmiernie wdzięczna za tak chłodne
podejście do rzeczywistości. Za dnia otaczają mnie sami weseli, pogodni ludzie,
którzy potrafią tylko współczuć i gadać, gadać, gadać, gadać, gadać. O tym,
jaka to ja jestem pokrzywdzona, jak ja to mam źle, jak niedobrze… szczerze
mówiąc mam czasem tego po dziurki w nosie. Wtedy to zaglądam do ‘’Karczmy u
Szczytnika’’, a ilekroć się tam zjawiam Mike samym sobą poprawia mi humor tym
swoim… całkowitym brakiem humoru. Jego lokal był, jest, i chyba już na zawsze
będzie moim stałym drugim domem. A sam właściciel… To nie tak, że mam paranoję
porównując wszystkich do mojego zmarłego ojca, ale tak jest prawda. Mike
naprawdę za bardzo mi go przypomina.
Tak jest także i tym
razem. Zupełnie nic nie zmieniło się od wiosny- ta sama, powodująca gęsią
skórkę woń i to samo ciepło okalające lodowatą od mrozu twarz otula mnie
delikatną mgiełką, niewidzialnym puchem, gdy tylko przekraczam lekko już
spróchniały próg i pokazuję się w przejściu. Jest mi tak dobrze, tak ciepło,
tak komfortowo…
-No proszę, czy mnie
aby oczy nie mylą? –przysadzisty mężczyzna odkłada przybrudzoną ścierę i,
przepychając się wśród upchniętych jak sardynki klientów łokciami, tuszą, czy
może i jednym i drugim, staje mi naprzeciw. Jego też właśnie tak sobie
zapamiętałam. –Gość w dom, Danielle.
Nie odpowiadam, a to
dlatego, że potrzebuję dłuższej chwili na złapanie świszczącego oddechu. Bóg
mi świadkiem, że w tej chwili mężczyzna wpatruje się we mnie z
ukrytym niepokojem.
-Jest może Mike? -pytam,
podnosząc nieobecny wzrok, ale zaraz, nie czekając nawet na odpowiedź dodaję:
-Zawołaj go tu.
Mina barmana zmienia
się ledwie zauważalnie, jakby ten nie był w ogóle przyzwyczajony do mojego
zachowania, jednak po chwili chyba przypomina sobie moje wizyty, bo, mruczy coś
na odchodne, uśmiecha się do siebie samego i, nadal z tym samym pobłażliwym
wygięciem warg znika w czeluściach drugiego pomieszczenia. Ja natomiast,
przepychając się tak samo jak wcześniej Sam, toruję sobie drogę do kominka;
zajmuję chyba jedyne wolne miejsce, samotne krzesło w zachodnim rogu Karczmy,
nie zdejmuję jednak płaszcza. Nie zamierzam tracić tu więcej czasu niż jest
potrzebne na krótką wymianę zdań, a już na pewno nie w towarzystwie całego
miasta, które zebrało się ‘’U Szczytnika’’ na kilka kufli.
-Coś tłoczno dzisiaj.
Tak, tak, ludzie uciekający od problemów niczym rozbitkowie, trafiający prosto
do mnie. –burczy znajomy głos z dezaprobatą, a ja już kilka mrugnięć okiem
później mogę dostrzec jego właściciela. Gdy barczysty mężczyzna zauważa mnie,
przycupniętą i całkowicie przemokniętą kręci głową jeszcze raz, by dać upust
swoim emocjom. –Tak samo chuda, a na dodatek zmoknięta kura. Tyle, że kury
chociaż coś jedzą, nie to co ty. Sam, dwa kufle z miodem pitnym i wątróbka,
tylko migiem! –wrzeszczy ustawiony tyłem do adresata wiadomości, przysuwając
sobie jednocześnie jedno z większych krzeseł i z wysiłkiem stawiając je
naprzeciw mnie.
-Wcale nie jestem
głodna. –szepczę, trzęsąc się już jak osika.
-Mokra też nie?
-Nie mam ani czasu, ani
siły żeby się rozbierać. Po za tym, to chyba moja sprawa, czy jestem mokra czy
nie, prawda?
Mike nie odpowiada,
przewiercając mnie tylko parą uważnych, czarnych oczu (zresztą jak zwykle,
zbytnio małomówny to on nie jest), uznaję więc to za zachętę do dalszej
konwersacji. O dziwo, naprawdę lepiej rozmawia mi się z nim aniżeli z Karlem,
co nakręca mnie tylko jeszcze bardziej i bardziej.
-Do rzeczy! –zaciskam
pięść w geście pełnym zniecierpliwienia. –O co tu chodzi? O co tu we wszystkim
biega?
Mike milczy, a ciemne
tęczówki wyzywająco wpatrują się prosto na mnie.
-Dlaczego sprzedaż
bezpośrednio z naszego królestwa przeżywa tak widoczny kryzys? Przecież było
tak dobrze, cotygodniowe rynki pękały od nadmiaru produktów, wiesz o tym wprost
doskonale!
Teraz jego oczy z
zainteresowaniem zajmują się obserwacją czubków wytartych buciorów.
-Ludzie giną dzień po
dniu, a my nie znamy ani chorób, ani
przyczyn. Z jakiego powodu tak się dzieje? To nie jest zwyczajne… -nie ma
odwagi żeby na mnie spojrzeć. Nawet nie próbuje. –Słuchaj! Ludzie giną, tak po
prostu, umierają! Zewnętrzna część miasta świeci pustkami, jakby jej ulicami
przeszło coś bardzo niebezpiecznego, jakaś zaraza czy inne okropieństwo. –na
wydźwięk słowa ‘’zaraza’’ właściciel ‘’Karczmy u Szczytnika’’ wzdryga się
mimowolnie. Spoglądam na niego jeszcze raz. –Zaraza… Wojna, tak? To o to
chodzi? Mike, dlaczego nie chcesz mi nic powiedzieć?! Powinnam wiedzieć,
przecież wiesz, znasz mnie doskonale…
Nagle zdaję sobie
sprawę, że w pomieszczeniu jest zbyt cicho, biorąc pod uwagę ciągły gwar
towarzyszący piciu- pełna obaw gwałtownie się odwracam, by napotkać co najmniej
dwadzieścia par oczu, zastraszonych tęczówek przepełnionych strachem, z
wyrzutem wpatrujących się we mnie, stojącą w centrum tego wszystkiego. Nie
rejestruję nawet faktu, gdy, prawdopodobnie niesiona emocjami podnoszę się z
siedzenia. Przełykając wielką gulę stwierdzam, że chyba nie ma już odwrotu,
racjonalnego wyjścia z tej pokręconej sytuacji.
-Odpowiedz na moje
pytanie! Teraz, W TEJ CHWILI!
-Danielle, uspokój
się. Zawsze działasz zgodnie z tym, co podpowiada ci serce, choć czasem umysł
wali drzwiami i oknami, a i tak nie może się nigdzie dostać. Widocznie
uwięziłaś go zbyt dobrze. Ale z ciebie porywczy bachor, jak dziecko, normalnie
jak dziecko. -odzywa się w końcu przyciszonym, aczkolwiek stanowczym głosem. -A
wy, czego uszy strzyżecie? Nic innego do roboty nie macie?
Z wysiłkiem podnosi
się z zajętego miejsca, jeszcze raz okrąża wzrokiem izbę, zapewne w
poszukiwaniu niepokorych klientów ośmielających się zadrzeć z władcą Karczmy, a
gdy nikt nie stawia oporu przeciąga się rozleniwiony i jednym, wyćwiczonym
przez lata ruchem stawia na mój stolik tacę z parującym mięsiwem i ogromnych
rozmiarów kufel.
-Jak ochłoniesz, to z
chęcią porozmawiam.
***
Boże, odtąd czas
wlecze się niemiłosiernie! Za każdym razem gdy Mike wyściubia nos zza progu,
zrywam się na równe nogi, ale on tylko przecząco kręci głową, jakby chciał
przekazać: "Jeszcze nie teraz, za dużo potencjalnych słuchaczy." I
tak, siedząc, rozmyślając o wszystkim i o niczym opróżniam kufel, aż od ilości
miodu pitnego w organizmie zaczyna mi się robić niedobrze- choć z drugiej
strony, coraz to silniejszy, narastający falami ból głowy czy trudności z
oddychaniem raczej nie powinny okazać się skutkami ubocznymi tego rodzaju
napoju.
Bujam się na krześle
otępiała, raz, i drugi, dwudziesty piąty i pięćdziesiąty ósmy, a od powolnego
kołysania wchodzę w dziwaczny trans. I od nowa. Trzy. Cztery. Coraz więcej
klientów opuszcza Karczmę, ale właściciel nadal trzyma mnie w niepewności.
Osiem. Dziewięć. Przez malutkie, przybrudzone okienko usytuowane między ladą a
pierwszymi w rzędzie stolikami obserwuję zachód słońca, od którego robi mi się
w sercu coraz cieplej. Dziesięć. Jedenaście. Delikatnie zaróżowione ostatnie
promienie dnia oświetlają izbę, czyniąc ją tym samym jeszcze bardziej...
intrygującą. Wszystkie odcienie żółci tańczą
wokół drewnianych belek, obrazów, ścian, a ja sama zafascynowana śledzę
ich poczynania z na w pół otwartymi ustami. Dwanaście. Trzyna...
-Wielki pomór.
-jeszcze chwila a na dźwięk upragnionego głosu odtańczyłabym zwariowany taniec
radości, teraz jednak ani na chwilę nie jest mi do śmiechu- nie wspominając już
o tym, że prawie spadam z krzesła, wywijając rękami młynki w górę, i w dół.
A on? On jak zwykle
prawi bez owijania w bawełnę.
-Pomór, Danielle.
Inaczej Czarna Zaraza. –gdy wreszcie znajduję oparcie dla nóg, wcześniej
wiszących w powietrzu, nasz wzrok się spotyka, tylko na chwilę, ale ja już
wiem, że ta rozmowa nie będzie należała do tych przyjemnych. –Wiesz, co to
oznacza?
Kręcę powoli głową.
Nie mam zielonego pojęcia.
-Zaczęło się od
statków stacjonujących w portach naszego królestwa -to one pierwsze przywiozły
ze sobą Śmierć, chociaż większość z nas uważa, że to wina trędowatych, w co
osobiście bardzo wątpię. Wracając do tematu, na łajbach szczury, gromadami,
niemalże tysiącami roznoszące pomór.
-No tak, szczury!
Mike, zapomniałam ci powiedzieć, ale wiesz, na wsi ostatnimi czasy jest ich
coraz więcej. Te przeklęte gryzonie, szkodniki, zjadają całe zapasy i panoszą
się po całej izbie!
Mężczyzna podnosi rękę
na znak, bym siedziała cicho. Zupełnie nie rozumiem jego zachowania.
-Ty chyba jeszcze nie
znasz powagi sytuacji, prawda? Ta zaraza atakuje każdego, nie ma litości dla
dzieci, i tak dalej. Jest śmiertelna, Danielle, jeszcze nikt nie przeżył
bezpośredniego spotkania z tym choróbskiem.
Robi mi się niezwykle
gorąco, a nagłe drgawki już w ogóle nie pozwalają mi się skupić. Nadal nic nie
rozumiem!
-Mike, przecież co
jakiś czas Królestwo nachodzi jakaś pomniejsza choroba, każdy musi przez to
przejść. Nie powinniśmy robić z tego aż tak wielkiej…
-Ty naprawdę nic nie
rozumiesz, jak dziecko! W mieście od ostatniego tygodnia zmarło trzydziestu
czterech ludzi, oni zdechli jak psy, bez rozpoznania tej choroby, bez lekarstw,
upchnięci na szpitalnych łożach jeden na drugim konali, a my nie mogliśmy z tym
nic zrobić!
Jeszcze raz
przypominam sobie poważny ton głosu Karla, chociaż wcześniej wcale się tym nie
przejmowałam. Jednak teraz już wiem, że nie powinnam tego bagatelizować.
‘’W moim fachu też się
sporo pozmieniało, jakbyś raczyła zauważyć, panno Danielle. Teraz mogę odpocząć
dopiero późnym wieczorem, a ty dobrze wiesz, co to oznacza. W ogólnym
rozrachunku prawie dwa razy więcej,
zawsze z niewyjaśnionych przyczyn, bez jakichkolwiek rozpoznanych schorzeń czy
chorób.’’
Prawie dwa razy
więcej. Tak było tydzień temu, zaledwie tydzień temu…
-O Boże, Mike. Nie
wierzę! Dlaczego nikt z miasta nas nie ostrzegł? U nas niczego takiego nie
zaobserwowaliśmy, to nie może być prawda!
-Odpowiedź jest
prosta, Dan- bo nikt z miasta nie był u was. Rozkaz z góry, uratowalibyśmy was,
gdyby… gdyby nie ty.
Czyżby miał mi za złe,
że chcę poznać prawdę?
-Jasne, wszystko na
mnie! –znów krzyczę ze wściekłością buchającą jak z rozgrzanego pieca, tym
razem jednak nie przejmuję się, że ktoś spoza może mnie dosłyszeć. Niech
wiedzą. Niech przysłuchują się dobrze. –Dlaczego lekarze nic z tym nie robią?!
-Bo nie potrafią!
Olejki, ciągłe modlitwy, wywary, ocet siedmiu złodziei… Wszystko na nic,
rozumiesz?! –teraz to on krzyczy, wrzeszczy jak opętały, a ja zdaję sobie
sprawę dopiero teraz, że jednak się zmienił. Jego oczy, uważne ciemne tęczówki
nabiegłe są krwią, zapewne od ciągłego niewyspania i stresu, a masywne palce
bezwiednie ściskają róg przybrudzonej piwem serwetki. –Nie bez powodu nazwali
ją Czarną Śmiercią. –po tych słowach pada na krzesło wykończony.
-Czyli w zewnętrznym
mieście nie przeprowadzono żadnej ewakuacji, prawda?
-Sama odpowiedz sobie
na to pytanie, Danielle. –szepcze, pocierając jednocześnie skronie.
No i gdzie jest ten
nasz Bóg? Gdzie jest, i co robi, hę?
-Dlaczego czarna?
–pytam po chwili. Nadal zbieram myśli, krok po kroku, choć kolejne minuty
rozmów rodzą tylko coraz więcej pytań, niż odpowiedzi.
-Co?
-Czarna. Kilka razy
użyłeś takiego wyrażenia jak: Czarna Zaraza, Czarna Śmierć. Z jakiego powodu?
Mike już otwiera usta
by odpowiedzieć, ja już jednak w ogóle go nie słucham, zbyt zajęta nagłym
odkryciem, od którego niemal zrywam się na równe nogi. Za plecami właściciela
karczmy, w tym jedynym, malutkim okienku dostrzegam bowiem znajomą sylwetkę
ciemnowłosego chłopca zaglądającą w głąb pomieszczenia. Co prawda nie potrafię
ujrzeć jego twarzy, mam jednak przeczucie, że ten spogląda prosto na mnie. Mało
tego, że się uśmiecha.
Wstaję, próbując tym
samym zmusić ociężały od bezczynnego organizm do ruchu. Niestety, ten reaguje
ze znacznym opóźnieniem, przez co prawie ląduję na drewnianych belkach podłogi.
-…i właśnie dlatego…
Danielle, co ci? Danielle!
Przytrzymywana przez
mocne dłonie właściciela jakoś daję radę powstać, najmniejszy ruch okazuje się
być jednak nie lada wyzwaniem- wyczerpuje mój zasób energii niemal
natychmiastowo, nie zezwalając na nic więcej. Dalsze ruchy pamiętam jak przez
mgłę, gęstą i nieprzyjemną. Wyrywanie się ze stalowego uścisku Mike’a,
potępieńcze krzyki i wrzaski, wyzywanie gościnnego właściciela od syna szatana,
umyślne wywrócenie kilku krzeseł, rozbicie kufla i, ku mojemu bezgranicznemu
szczęściu, opuszczenie izby kilkoma chwiejnymi krokami, nie rejestrując nawet
samego faktu jej opuszczania. Ostatecznie trzeźwieję chyba dopiero na
przenikliwym mrozie, bo zimno, które odczuwam w każdych zakamarkach
nieosłoniętych części ciała wydaje się aż nadto realne. Prawie doprowadza mnie
do szaleństwa, a ‘’prawie’’, robi tutaj dosyć małą różnicę.
Trzęsąc się więc raz
po raz przenoszę wzrok na kamieniczki, wyłożone brukiem ulice oraz rynsztoki,
teraz dosyć dobrze ukryte w wieczornych ciemnościach- szukam tylko jednego.
Tylko i wyłącznie jego.
-Ej, ty! –wrzeszczę w
mrok, poruszając się wzdłuż pobocznej alejki w tej części dzielnicy. Jest mi
przeraźliwie zimno, mokro, niewygodnie; siorbię i kicham na zmianę, ale
zrządzeniem bożym idę dalej, przywołując ciemnowłosego na tysiąc różnych
sposobów.
‘’gościu z cmentarza!’’
‘’jednooki!’’ ‘’dziwaku z przepaską na prawym oku!’’ Ale żadne z tych określeń
do niego nie przemawia, albowiem chłopak nie pokazuje się ani pięć minut
później, ani tym bardziej po jeszcze dłuższym czasie penetrowania ślepych
uliczek, studzienek, placów czy portów, aż wreszcie przestaję mieć jakąkolwiek
nadzieję na jego odnalezienie. Właśnie wtedy, w drodze między opuszczonym przez
ludzkie dusze rynkiem a Bramą Wjazdową w kąciku oka na kilka sekund miga mi
charakterystyczny strój z makietami i długimi, ciągnącymi się aż do pasa
rękawami- jednym słowem, typowy ubiór dzieciaka z bogatego domu. Coś mi jednak
mówi, że owy chłopak nie jest tylko snobem mieszczanina, czy nawet, ba, czemu
nie, doradcy króla; ta sama intuicja natychmiast rozkazuje mi, bym wyjęła nóż-
gdy tylko wykonuję to polecenie bez uprzedzenia wywijam pokaźnego kozła,
amortyzując upadek moimi już i tak wystarczająco posiniaczonymi rękami.
Oprawiana w skórę rękojeść noża wyślizguje mi się z przepoconych palców, nóż z
głośnym brzdękiem upada na bruk. Tak oto moja doskonała samoobrona leży
zakopana między gruzami- dosłownie, jak i w przenośni.
Dokładnie w tym samym
momencie mnie zauważa. Nie wiem, czy alarmuje go odgłos toczącej się broni, jęk
towarzyszący upadkowi, czy może i jedno i drugie, nie ważne- jestem natomiast
świadoma, w jak niebezpieczną sytuację się wpakowałam.
Ignorując przeraźliwy
ból w okolicach dolnych partii ciała oraz kompletny mętlik w głowie, dźwigam
się do pozycji na wpół klęczącej i z wysiłkiem cofam się kilka stóp, aż chociaż
częściowo ochrania mnie cień rzucany przez kamienice, usytuowane najbliżej
wyjścia z miasta. Boże, dlaczego on wprawia mnie w tak paniczny strach?
Dlaczego tak bardzo się boję, a mimo to zainteresowanie zawsze bierze górę?
Ciemnowłosy
nieśpiesznym, równym krokiem podchodzi coraz bliżej i bliżej, przez co z
łatwością mogę dostrzec najmniejsze szczegóły budowy jego ciała, jak i całego
ubioru. Niemal tak samo szczupły co ja, chociaż wyższy tak z dwadzieścia,
trzydzieści centymetrów; drobne ciało, wytworny kostium barwy tej samej co
kruczoczarne włosy wprost doskonale kontrastujące z pociągłą twarzą i prawie
całkowicie śnieżnobiałą skórą- aż dziw bierze, że nie przeźroczystą. No i te
oczy… to znaczy, tak naprawdę tylko jedno, to nie zakryte przepaską. Nigdy w
życiu nie widziałam tylu odcieni w jednym miejscu, od delikatnej czerwieni, aż
po hipnotyzującą brunatną barwę…
-Och, Danielle. To
wszystko da się cofnąć, to naprawdę da się jeszcze naprawić.
…ale to właśnie głos
budzi najwięcej skrajnych emocji, całą gamę odczuć, nienawiść, gniew, smutek,
nadzieję, niedowierzanie oraz zachwyt, wymieszanych razem w niebezpiecznie
dużych ilościach i proporcjach.
-C-cofnąć? O c-co ci
chodzi?
-Wcale nie muszę
zostać twoim przewodnikiem, udam, że nigdy cię nie widziałem i wszystko będzie
jak dawniej. Zgoda?
-Przewodnikiem?
Dlaczego niby masz udawać, że się nie znamy? O co tu biega?! –piszczę
rozhisteryzowana.
-Ponieważ po dłuższej
obserwacji dochodzę do wniosku, że masz coś jeszcze do wykonania, tutaj, na
Ziemi.
Nadal wpatruję się w
chłopaka z niedowierzaniem, można by nawet rzez, że łapczywie pochłaniam go
wzrokiem.
-Nie rozumiem! Kiedy
ja… ja… chcę tylko z tobą porozmawiać, nic więcej!
-Właśnie to robisz.
–usta ciemnowłosego układają się w szeroki uśmiech, a on sam podchodzi do mnie
jeszcze bliżej, aż od mojej twarzy dzieli go jedynie kilkadziesiąt centymetrów.
O dziwo, w tej chwili opuszcza mnie cały paraliżujący strach, a na jego miejsce
przychodzą zapomniane obrazy z dzieciństwa, na nowo odtwarzane w mym umyśle.
Mogłam mieć wtedy z
siedem, góra osiem wiosen- nasz kościół odwiedziła pewna grupa nadwornych
grajków i pieśniarzy, znanych w calutkim królestwie. Podczas jednego z Dni
Świętych przybyli, wytwornie przebrani, z plikami kartek i karteczek i
dziwacznymi grającymi pudłami zajęli miejsca w pierwszych rzędach ławek.
Właśnie tak rozpoczął się koncert. Po raz pierwszy brałam udział w wydarzeniu
na tak wielką skalę, jakież więc było moje zdziwienie, gdy zamiast prostych
przyśpiewek muzycy pokazali nam wzruszające utwory o nieskazitelnej barwie i
wykonaniu, jakiego chyba nigdy w życiu nie zapomnę. Była tam kobieta, o głosie
wysokim i mocnym, zupełnie jak u słowika. I tak też śpiewała. Nie chodzi o to,
że chcę sobie teraz powspominać dawne czasy, nie. Muzyka tej kobiety, tak samo
wysoka i niezwykle dźwięczna żyła wtedy jakby własnym życiem, wznosiła się i
opadała, ale zawsze samodzielnie. Gdy wpatruję się w powolne stąpanie
ciemnowłosego, przypomina mi się właśnie ona, w umyśle niemal widzę taneczne ruchy,
pojedyncze akordy, słyszę jak melodia ożywa wydobywając się z ziemi, jak
powstając, rodzi się na nowo.
Ten chłopak sprawia
wrażenie, jakby nie należał ani do piekła, ani do nieba, ani tym bardziej do
świata śmiertelników- on jest ponad to. Ponad wszystko.
-To co, umawiamy się,
że od teraz nie wiesz kim jestem, a ja zwyczajnie zostawiam cię w spokoju. –po
tych słowach odwraca się na pięcie, po czym bez choćby słowa wyjaśnienia
odchodzi, to znaczy, zapewne by odszedł gdyby nie…
-Zaczekaj! Ja wcale
tego nie chcę, nie chcę cię tak po prostu zapomnieć! Po za tym, mam do ciebie
mnóstwo pytań. Chcę wiedzieć wszystko! –krzyczę jeszcze za nim drżącym głosem.
Nie odpowiada, nawet
się nie odwraca, widzę jednak, że przystaje, widocznie zaciekawiony przebiegiem
dalszej rozmowy. W końcu, choć nie mogę się oprzeć wrażeniu, że właśnie dzięki
temu, że przystanął, zbieram się w sobie i wyrzucam wszystko, co leży mi na
sercu, a z każdym wypowiedzianym zdaniem czuję się coraz lżejsza, jakbym nagle
straciła parę kilogramów.
-Kim jesteś? Jak się
nazywasz? Dlaczego nosisz przepaskę na oko i, co chyba ważniejsze- jakim cudem
znasz moje imię?! Z jakiego powodu tamtego wieczoru, dzień przed Mszą Świętą
przesiadywałeś na cmentarzu, ściskając w ręku ludzką czaszkę? I, już na sam koniec,
czy to właśnie ty jesteś odpowiedzialny za rozprzestrzenianie się w naszym
Królestwie pomoru? Odpowiedz!
Jednak, ku mojemu
zdziwieniu, zamiast odpowiedzi słyszę śmiech, niski i gardłowy charchot podobny
trochę do zwierzęcej agonii, a zaraz po nim mrożący krew w żyłach pisk tysiąca
gryzoni.
-Kim mogę być według
ciebie, Danielle? Minstrelem? Kupcem? A może diabłem, upadłym aniołem? Tak
naprawdę jestem tylko chudym chłopcem, który za bardzo upodobał sobie
przesiadywanie na cmentarzu. Który do tego stopnia fascynuje się Śmiercią, że
czeka na dogodny moment by zwabić w pułapkę dziewczęta tak nierozsądne, tak
bardzo pragnące w życiu szczerości i prawdy, że nie liczą się z własnym życiem!
O dziwo, przez chwilę
nawet mu wierzę. Ale tylko przez chwilę.
-Mogę wyjawić ci tylko
to, że nie jestem do końca odpowiedzialny za Czarną Zarazę, a już na pewno nie
w całości. Jestem tylko kimś w rodzaju powiernika, przewodnika między duszami.
A imię? Sama zgadnij.
Nawet nie próbuję.
Okłamał. Nic, co
powiedział, nie jest prawdą. Zachowuje się jak opętany przez szatana, jak…
Okłamał. Okłamał. Okłamał.
-Dan i… Dan i… Dan i
Ce. Danielle oraz Ceryni, Ceryni oraz Danielle. –podśpiewuje, klękając
naprzeciw mnie. –Dan i Ce. Zupełnie jak Dan…ce. Dance Macabre.
Otwieram oczy jeszcze
szerzej, o ile to w ogóle możliwe, napotykając tym samym jego rozbawione
spojrzenie.
-Przyznaj, chciała byś
zatańczyć, prawda?
-Tak. –słyszę swój
własny, wyprany z jakichkolwiek emocji głos.
-Zaszliśmy zbyt
daleko, choć wiedz, że ze wszystkich sił próbowałem cię od tego uchronić. Ale…
nie przejmuj się. Jesteś tego całkowicie pewna?
-Tak. –odpowiadam po
raz drugi.
-Doskonale. Nie będą
prześladować mnie wyrzuty sumienia, w końcu sama zadecydowałaś… Doskonale,
wręcz wyśmienicie. –jednym, płynnym ruchem trupio-bladej ręki zdejmuje
przepaskę na prawe oko, łapiąc mnie jednocześnie za rękę. Powinnam coś czuć,
ciepło, puls, ewentualnie i jedno i drugie, ja jednak nie czuję kompletnie nic.
W ostatnim przebłysku
świadomości zdaję sobie sprawę, że oczy Ceryniego są jeszcze bardziej
pociągające niż zazwyczaj. Może podobały mi się od samego początku, nie wiem,
nie potrafię tego stwierdzić.
A potem? Nie mam
pojęcia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz