Dance Macabre [part II/ Preludium]


Preludium.
Moment, w którym, nie zważając na kłótnie i niesnaski, jesteśmy zmuszone rzeczywiście udać się do miasta, nadchodzi szybko, i, co gorsza, zupełnie niespodziewanie. A dzieje się to dnia niezwykle zimnego, gdy wszystkie chmury świata zbierają się nad jednym celem, a Bóg wysyła na nasz świat niemożliwe do ogarnięcia ilości wody, które nie wiedzieć po co psują wczesno-jesienny krajobraz. Jednym słowem- całodniowa plucha i błoto dostające się dosłownie wszędzie. Dwie doby od naszej kłótni, pięć od Dnia Świętego i dokładnie sześć od tajemniczego spotkania na cmentarzu, wliczając do rachunków dzień dzisiejszy. Dobrze wiem, że o tym ostatnim nie zapomnę nigdy, dodatkowo zbyt duża ilość wolnego czasu zmusza mnie do ciągłego rozmyślania na temat ‘’jednookiego z cmentarza’’, jak go po cichu nazywam.
-...do miasta jeszcze tylko troszkę, i bardzo dobrze, mam dosyć… a ty? Tak tak, nie wiem, czy… ale możliwe, że…
W końcu przyłapuję się nawet na tym, że mimowolnie odtwarzam jego pociągłe rysy twarzy, bladość karnacji kontrastującej z krwistoczerwoną tęczówką oka, jego szeroki, i, jakże przerażający uśmiech- karcę się za to raz i drugi, ale chyba bez przekonania.
-Dan!
Tak naprawdę to wcale nie chcę o nim tak szybko zapominać.
-Danielle! Słuchasz ty mnie aby?
-Co? Och, ależ oczywiście, że nie. –wyrwana z otępienia przegryzam dolną wargę, nakazując sobie jednocześnie wewnętrzny spokój. Nadal jestem obrażona na Klarę, właściwie to nie mam nawet najmniejszej ochoty, ani by wymieniać z nią puste, nic nie znaczące uwagi na temat pogody, ani odprowadzać do miasta na comiesięczne badania lekarskie. Zmusiła mnie do tego, podła szantażystka.
Reszta monotonnej wędrówki wygląda niemalże identycznie- tak samo zimno, tak samo mokro, tak samo nieprzyjemnie. Wytarta, miejscami poprzedziurawiona peleryna od dawna nie zatrzymuje mego ciepła, pochłania za to wilgoć, i to dosyć umiejętnie. Stare buciory ze skóry, towarzysze wszelkich wypraw mojej matki, a teraz także i moich, przeżywają swoją drugą, a nawet i trzecią młodość, a ja tylko czekam na ich jęk, zanim ostatecznie skonają. Do wyposażania można dołożyć jeszcze koszulę w całkiem dobrym stanie, bo uszytą przez bliźniaczkę, skórzany pas, sakwę z kilkoma złotymi monetami i grawerowany nóż, jedyny cenny przedmiot w promieniu kilku kilometrów, a w ogólnym rozrachunku otrzymamy całkiem sprawne wyposażenie. Klara wygląda podobnie, co nie powinno raczej nikogo dziwić- z tą różnicą jednak, że jej długie brązowe pasma włosów zawsze układają się tak jak sobie tego zażyczy, jej błyszczące karmelowe oczy świecą niezależnie od humoru, a twarz, chociaż najczęściej wykrzywiona bólem zawsze, ale to zawsze wygląda olśniewająco i świeżo. Moje wypłowiałe kosmyki, zapadnięte od ciągłego niewyspania oczy, sińce i zadrapania są tego kompletnym przeciwieństwem. Mało tego, nawet gdy rozkłada ją poważna choroba emanuje stoickim spokojem, i taką… bo ja wiem, niezależnością? Jakby była nie stąd, nie z Ziemi- coś jak z legendy o wytwornej księżniczce zsyłanej z niebios. Aż dziw bierze, że nawet jak kicha wygląda olśniewająco i delikatnie zarazem. No właśnie, o chorobie mowa…
-Co ty masz z tym kichaniem? Mówiłam ci, że się przeziębisz, mówiłam, i doradzałam, a ty jak zawsze mnie nie słuchasz. Danielle, Boże Święty, jakie rozpalone czoło! –zatrzymujemy się na tak zwanym poboczu, a ręka bliźniaczki mimowolnie ląduje na moim czole. Rzeczywiście, w połączeniu z jej lodowatymi palcami czuję się jak gejzer, ewentualnie wulkan- opowiadał mi o nich ojciec, to chyba jedyna rzecz, jaką zapamiętałam z okresu dzieciństwa. Wiem tylko, że rozmiarem dorównują tysiącem wiosek połączonych w jedno i wybuchają w najmniej oczekiwanym momencie. W tej chwili naprawdę poważnie obawiam się, czy ja też aby nie zacznę zaraz pluć gorącem.
-Zostaw mnie, nie jestem chora. –fukam, odtrącam rękę Klary, chwiejąc się na nogach ją wyprzedzam i jak gdyby nic podejmuję dalszą wędrówkę.
No bo przecież, ja..? Ja, nieustraszona Danielle mam być chora? To chyba jakaś kpina.
Poza gniewnymi pomrukami i obrażonymi spojrzeniami nic więcej już się nie dzieje, dlatego kolejny przystanek mamy dopiero przed samym murem ogradzającym miasto. Pierwszym, co rzuca się w oczy, jest podwojona liczba strażników oraz drewniany pomost, z niewyjaśnionych przyczyn zamknięty o tak wczesnej porze. Po dalszej obserwacji dostrzegam także takie szczegóły jak: puste wozy wokół dziedzińca (a przecież powinny być pełne towarów), najbiedniejsze dzielnice wzdłuż zachodniej ulicy wyglądające na całkowicie opuszczone oraz pusty rynek na Głównym Placu Króla, a raczej… jego brak. Skrzętnie obliczyłyśmy, że trafimy akurat na Dzień Targowy; oczywiście po aferach z importem i samym kupnem towarów od niesprawdzonych producentów wiedziałam, że rynek nie będzie pękał w szwach, liczyłam jednak na coś więcej aniżeli opuszczone ulice rodem z mrożących krew w żyłach legend. Coś jest nie tak. Coś jest nie tak… Tylko co?
-Zachciało im się odpoczynku. Lenie. –burczę rozwścieczona (co dowodzi jak łatwo można mnie wpędzić w czarny humor) i zostawiam nieświadomą jeszcze niczego Klarę, nadal stojącą przy wejściu do bramy wjazdowej. Szybko rzucam jeszcze na odchodne, na chwilę zapominając nawet o tym, że jestem na nią śmiertelnie obrażona: –Sama trafisz? Tak, trafisz na pewno, wierzę w ciebie. Gdy zajdzie słońce, przy północnej części miasta, zewnętrzna część portu- tak, tam gdzie kiedyś łowiłyśmy płotki! –po czym bez słowa pożegnania ruszam do pierwszego miejsca, jakie przychodzi mi do głowy. A jest nim, jakże by inaczej, ‘’Karczma u Szczytnika’’.
***
Zapuszczając się dalej w głąb miasta stopniowo, po mału, zdaję sobie sprawę z przynajmniej dwóch rzeczy- jedną jest fakt, że im dalej skręcam na północ, tym więcej ludzi wylewa się z pomniejszych uliczek, co stwierdzam z wielką ulgą wymalowaną na mojej zmęczonej twarzy. Bałam się, co ja mówię, odczuwałam paniczny strach, że stało się coś naprawdę przerażającego, jednak teraz, ku mojemu bezgranicznemu szczęściu, nie ma już żadnego powodu, dla którego nadal ściskam rękojeść noża- nie chowam go jeszcze jednak za pazuchę, tak, dla pewności. Widocznie tylko Brama Wjazdowa, biedniejsze dzielnice wokół niej oraz Plac Główny dostały nakaz ewakuacji. Z drugiej strony, niezmiernie ciekawi mnie dlaczego.
Kolejnym faktem, być może bardziej niepokojącym, jest moja pogarszająca się kondycja- coraz częściej muszę przystawać na krótkie odpoczynki, zupełnie bez powodu trudno mi złapać oddech, zauważam też, że mam dosyć opuchnięte gardło, co sprowadza się zapewne tylko do jednego- tygodniowego wylegiwania się w łóżku. Szkoda tylko, że nikt z nas nie może pozwolić sobie na taki luksus.
Właśnie wtedy, podczas jednego z dłuższych przystanków, gdy zgięta w pół niemalże całuję brukowaną uliczkę wydając z siebie dziwaczne, niewyartykułowane rzężące dźwięki, podejmuję próbę nawiązania kontaktu z jakimkolwiek przechodniem. Zazwyczaj na mój widok, całej obładowanej jutowymi workami, przystają, uśmiechają się z pobłażaniem bądź zaczepiają krótkimi, urywanymi pytaniami  o Klarę, pogodę na wsi, dzisiejszymi produktami do sprzedaży… Dzisiaj jednak, co można zauważyć z łatwością, w ogóle nie chcą ze mną mieć do czynienia, co wydaje mi się niezwykle nieuprzejme i nietaktowne- jakby obawiali się, że w każdej chwili mogę ich zaatakować, brutalnie pociąć, czy obedrzeć ze skóry i na dokładkę chcieć jeszcze na siłę dorzucić ich świeże mięsiwo za zaniżoną cenę. Co za tupet.
-Tak, tak, uciekajcie ode mnie. Niech was szlag! –burczę do siebie samej na widok kobiety, zakrywającej sobie usta chustką przepasaną u boku. Wbijam w nią morderczy wzrok po czym, chwiejąc się na nogach niebezpiecznie, ruszam dalej, kierując się tym samym prosto do najbezpieczniejszego miejsca na świecie.
Gdy byłam całkiem malutka, jeszcze na dużo przed nasilających się chorób w naszym domu, moja matka upodobała sobie przesiadywanie w przeddzień Mszy Świętej w Karczmie jej dawnego znajomego, Mike’a. Jako prawowity mieszczan posiadał dwa lokale w mieście, chyba najpopularniejsze i posiadające całą gamę piw imbirowych oraz miodów pitnych- nie żeby mnie w tamtym czasie aż tak to obchodziło, jednak, właśnie w ten sposób zapamiętałam ciepły azyl pewnego barczystego mężczyzny. Słodki aromat miodu uderzający w nozdrza, wypolerowane kufle, błyszczące klingi mieczy zdobiące ściany, nie wspominając już o kłach czy zwierzęcych czaszkach w najróżniejszych kształtach, najspokojniej w świecie wiszących nad kominkiem- wszystko to przyprawiało mnie o dziką fascynację pomieszaną po trochu z nienaturalnym strachem. Sam jej właściciel natomiast, małostkowy, gburowaty i niezwykle poważny- chyba nie muszę mówić, jak bardzo mnie kiedyś przerażał; od jakichś dwóch lat jestem mu jednak niezmiernie wdzięczna za tak chłodne podejście do rzeczywistości. Za dnia otaczają mnie sami weseli, pogodni ludzie, którzy potrafią tylko współczuć i gadać, gadać, gadać, gadać, gadać. O tym, jaka to ja jestem pokrzywdzona, jak ja to mam źle, jak niedobrze… szczerze mówiąc mam czasem tego po dziurki w nosie. Wtedy to zaglądam do ‘’Karczmy u Szczytnika’’, a ilekroć się tam zjawiam Mike samym sobą poprawia mi humor tym swoim… całkowitym brakiem humoru. Jego lokal był, jest, i chyba już na zawsze będzie moim stałym drugim domem. A sam właściciel… To nie tak, że mam paranoję porównując wszystkich do mojego zmarłego ojca, ale tak jest prawda. Mike naprawdę za bardzo mi go przypomina.
Tak jest także i tym razem. Zupełnie nic nie zmieniło się od wiosny- ta sama, powodująca gęsią skórkę woń i to samo ciepło okalające lodowatą od mrozu twarz otula mnie delikatną mgiełką, niewidzialnym puchem, gdy tylko przekraczam lekko już spróchniały próg i pokazuję się w przejściu. Jest mi tak dobrze, tak ciepło, tak komfortowo…
-No proszę, czy mnie aby oczy nie mylą? –przysadzisty mężczyzna odkłada przybrudzoną ścierę i, przepychając się wśród upchniętych jak sardynki klientów łokciami, tuszą, czy może i jednym i drugim, staje mi naprzeciw. Jego też właśnie tak sobie zapamiętałam. –Gość w dom, Danielle.
Nie odpowiadam, a to dlatego, że potrzebuję dłuższej chwili na złapanie świszczącego oddechu. Bóg mi  świadkiem, że  w tej chwili mężczyzna wpatruje się we mnie z ukrytym niepokojem.
-Jest może Mike? -pytam, podnosząc nieobecny wzrok, ale zaraz, nie czekając nawet na odpowiedź dodaję: -Zawołaj go tu.
Mina barmana zmienia się ledwie zauważalnie, jakby ten nie był w ogóle przyzwyczajony do mojego zachowania, jednak po chwili chyba przypomina sobie moje wizyty, bo, mruczy coś na odchodne, uśmiecha się do siebie samego i, nadal z tym samym pobłażliwym wygięciem warg znika w czeluściach drugiego pomieszczenia. Ja natomiast, przepychając się tak samo jak wcześniej Sam, toruję sobie drogę do kominka; zajmuję chyba jedyne wolne miejsce, samotne krzesło w zachodnim rogu Karczmy, nie zdejmuję jednak płaszcza. Nie zamierzam tracić tu więcej czasu niż jest potrzebne na krótką wymianę zdań, a już na pewno nie w towarzystwie całego miasta, które zebrało się ‘’U Szczytnika’’ na kilka kufli.
-Coś tłoczno dzisiaj. Tak, tak, ludzie uciekający od problemów niczym rozbitkowie, trafiający prosto do mnie. –burczy znajomy głos z dezaprobatą, a ja już kilka mrugnięć okiem później mogę dostrzec jego właściciela. Gdy barczysty mężczyzna zauważa mnie, przycupniętą i całkowicie przemokniętą kręci głową jeszcze raz, by dać upust swoim emocjom. –Tak samo chuda, a na dodatek zmoknięta kura. Tyle, że kury chociaż coś jedzą, nie to co ty. Sam, dwa kufle z miodem pitnym i wątróbka, tylko migiem! –wrzeszczy ustawiony tyłem do adresata wiadomości, przysuwając sobie jednocześnie jedno z większych krzeseł i z wysiłkiem stawiając je naprzeciw mnie.
-Wcale nie jestem głodna. –szepczę, trzęsąc się już jak osika.
-Mokra też nie?
-Nie mam ani czasu, ani siły żeby się rozbierać. Po za tym, to chyba moja sprawa, czy jestem mokra czy nie, prawda?
Mike nie odpowiada, przewiercając mnie tylko parą uważnych, czarnych oczu (zresztą jak zwykle, zbytnio małomówny to on nie jest), uznaję więc to za zachętę do dalszej konwersacji. O dziwo, naprawdę lepiej rozmawia mi się z nim aniżeli z Karlem, co nakręca mnie tylko jeszcze bardziej i bardziej.
-Do rzeczy! –zaciskam pięść w geście pełnym zniecierpliwienia. –O co tu chodzi? O co tu we wszystkim biega?
Mike milczy, a ciemne tęczówki wyzywająco wpatrują się prosto na mnie.
-Dlaczego sprzedaż bezpośrednio z naszego królestwa przeżywa tak widoczny kryzys? Przecież było tak dobrze, cotygodniowe rynki pękały od nadmiaru produktów, wiesz o tym wprost doskonale!
Teraz jego oczy z zainteresowaniem zajmują się obserwacją czubków wytartych buciorów.
-Ludzie giną dzień po dniu, a my nie znamy  ani chorób, ani przyczyn. Z jakiego powodu tak się dzieje? To nie jest zwyczajne… -nie ma odwagi żeby na mnie spojrzeć. Nawet nie próbuje. –Słuchaj! Ludzie giną, tak po prostu, umierają! Zewnętrzna część miasta świeci pustkami, jakby jej ulicami przeszło coś bardzo niebezpiecznego, jakaś zaraza czy inne okropieństwo. –na wydźwięk słowa ‘’zaraza’’ właściciel ‘’Karczmy u Szczytnika’’ wzdryga się mimowolnie. Spoglądam na niego jeszcze raz. –Zaraza… Wojna, tak? To o to chodzi? Mike, dlaczego nie chcesz mi nic powiedzieć?! Powinnam wiedzieć, przecież wiesz, znasz mnie doskonale…
Nagle zdaję sobie sprawę, że w pomieszczeniu jest zbyt cicho, biorąc pod uwagę ciągły gwar towarzyszący piciu- pełna obaw gwałtownie się odwracam, by napotkać co najmniej dwadzieścia par oczu, zastraszonych tęczówek przepełnionych strachem, z wyrzutem wpatrujących się we mnie, stojącą w centrum tego wszystkiego. Nie rejestruję nawet faktu, gdy, prawdopodobnie niesiona emocjami podnoszę się z siedzenia. Przełykając wielką gulę stwierdzam, że chyba nie ma już odwrotu, racjonalnego wyjścia z tej pokręconej sytuacji.
-Odpowiedz na moje pytanie! Teraz, W TEJ CHWILI!
-Danielle, uspokój się. Zawsze działasz zgodnie z tym, co podpowiada ci serce, choć czasem umysł wali drzwiami i oknami, a i tak nie może się nigdzie dostać. Widocznie uwięziłaś go zbyt dobrze. Ale z ciebie porywczy bachor, jak dziecko, normalnie jak dziecko. -odzywa się w końcu przyciszonym, aczkolwiek stanowczym głosem. -A wy, czego uszy strzyżecie? Nic innego do roboty nie macie?
Z wysiłkiem podnosi się z zajętego miejsca, jeszcze raz okrąża wzrokiem izbę, zapewne w poszukiwaniu niepokorych klientów ośmielających się zadrzeć z władcą Karczmy, a gdy nikt nie stawia oporu przeciąga się rozleniwiony i jednym, wyćwiczonym przez lata ruchem stawia na mój stolik tacę z parującym mięsiwem i ogromnych rozmiarów kufel.
-Jak ochłoniesz, to z chęcią porozmawiam.
***
Boże, odtąd czas wlecze się niemiłosiernie! Za każdym razem gdy Mike wyściubia nos zza progu, zrywam się na równe nogi, ale on tylko przecząco kręci głową, jakby chciał przekazać: "Jeszcze nie teraz, za dużo potencjalnych słuchaczy." I tak, siedząc, rozmyślając o wszystkim i o niczym opróżniam kufel, aż od ilości miodu pitnego w organizmie zaczyna mi się robić niedobrze- choć z drugiej strony, coraz to silniejszy, narastający falami ból głowy czy trudności z oddychaniem raczej nie powinny okazać się skutkami ubocznymi tego rodzaju napoju.
Bujam się na krześle otępiała, raz, i drugi, dwudziesty piąty i pięćdziesiąty ósmy, a od powolnego kołysania wchodzę w dziwaczny trans. I od nowa. Trzy. Cztery. Coraz więcej klientów opuszcza Karczmę, ale właściciel nadal trzyma mnie w niepewności. Osiem. Dziewięć. Przez malutkie, przybrudzone okienko usytuowane między ladą a pierwszymi w rzędzie stolikami obserwuję zachód słońca, od którego robi mi się w sercu coraz cieplej. Dziesięć. Jedenaście. Delikatnie zaróżowione ostatnie promienie dnia oświetlają izbę, czyniąc ją tym samym jeszcze bardziej... intrygującą. Wszystkie odcienie żółci tańczą  wokół drewnianych belek, obrazów, ścian, a ja sama zafascynowana śledzę ich poczynania z na w pół otwartymi ustami. Dwanaście. Trzyna...
-Wielki pomór. -jeszcze chwila a na dźwięk upragnionego głosu odtańczyłabym zwariowany taniec radości, teraz jednak ani na chwilę nie jest mi do śmiechu- nie wspominając już o tym, że prawie spadam z krzesła, wywijając rękami młynki w górę, i w dół.
A on? On jak zwykle prawi bez owijania w bawełnę.
-Pomór, Danielle. Inaczej Czarna Zaraza. –gdy wreszcie znajduję oparcie dla nóg, wcześniej wiszących w powietrzu, nasz wzrok się spotyka, tylko na chwilę, ale ja już wiem, że ta rozmowa nie będzie należała do tych przyjemnych. –Wiesz, co to oznacza?
Kręcę powoli głową. Nie mam zielonego pojęcia.
-Zaczęło się od statków stacjonujących w portach naszego królestwa -to one pierwsze przywiozły ze sobą Śmierć, chociaż większość z nas uważa, że to wina trędowatych, w co osobiście bardzo wątpię. Wracając do tematu, na łajbach szczury, gromadami, niemalże tysiącami roznoszące pomór.
-No tak, szczury! Mike, zapomniałam ci powiedzieć, ale wiesz, na wsi ostatnimi czasy jest ich coraz więcej. Te przeklęte gryzonie, szkodniki, zjadają całe zapasy i panoszą się po całej izbie!
Mężczyzna podnosi rękę na znak, bym siedziała cicho. Zupełnie nie rozumiem jego zachowania.
-Ty chyba jeszcze nie znasz powagi sytuacji, prawda? Ta zaraza atakuje każdego, nie ma litości dla dzieci, i tak dalej. Jest śmiertelna, Danielle, jeszcze nikt nie przeżył bezpośredniego spotkania z tym choróbskiem.
Robi mi się niezwykle gorąco, a nagłe drgawki już w ogóle nie pozwalają mi się skupić. Nadal nic nie rozumiem!
-Mike, przecież co jakiś czas Królestwo nachodzi jakaś pomniejsza choroba, każdy musi przez to przejść. Nie powinniśmy robić z tego aż tak wielkiej…
-Ty naprawdę nic nie rozumiesz, jak dziecko! W mieście od ostatniego tygodnia zmarło trzydziestu czterech ludzi, oni zdechli jak psy, bez rozpoznania tej choroby, bez lekarstw, upchnięci na szpitalnych łożach jeden na drugim konali, a my nie mogliśmy z tym nic zrobić!
Jeszcze raz przypominam sobie poważny ton głosu Karla, chociaż wcześniej wcale się tym nie przejmowałam. Jednak teraz już wiem, że nie powinnam tego bagatelizować.
‘’W moim fachu też się sporo pozmieniało, jakbyś raczyła zauważyć, panno Danielle. Teraz mogę odpocząć dopiero późnym wieczorem, a ty dobrze wiesz, co to oznacza. W ogólnym rozrachunku  prawie dwa razy więcej, zawsze z niewyjaśnionych przyczyn, bez jakichkolwiek rozpoznanych schorzeń czy chorób.’’
Prawie dwa razy więcej. Tak było tydzień temu, zaledwie tydzień temu…
-O Boże, Mike. Nie wierzę! Dlaczego nikt z miasta nas nie ostrzegł? U nas niczego takiego nie zaobserwowaliśmy, to nie może być prawda!
-Odpowiedź jest prosta, Dan- bo nikt z miasta nie był u was. Rozkaz z góry, uratowalibyśmy was, gdyby… gdyby nie ty.
Czyżby miał mi za złe, że chcę poznać prawdę?
-Jasne, wszystko na mnie! –znów krzyczę ze wściekłością buchającą jak z rozgrzanego pieca, tym razem jednak nie przejmuję się, że ktoś spoza może mnie dosłyszeć. Niech wiedzą. Niech przysłuchują się dobrze. –Dlaczego lekarze nic z tym nie robią?!
-Bo nie potrafią! Olejki, ciągłe modlitwy, wywary, ocet siedmiu złodziei… Wszystko na nic, rozumiesz?! –teraz to on krzyczy, wrzeszczy jak opętały, a ja zdaję sobie sprawę dopiero teraz, że jednak się zmienił. Jego oczy, uważne ciemne tęczówki nabiegłe są krwią, zapewne od ciągłego niewyspania i stresu, a masywne palce bezwiednie ściskają róg przybrudzonej piwem serwetki. –Nie bez powodu nazwali ją Czarną Śmiercią. –po tych słowach pada na krzesło wykończony.
-Czyli w zewnętrznym mieście nie przeprowadzono żadnej ewakuacji, prawda?
-Sama odpowiedz sobie na to pytanie, Danielle. –szepcze, pocierając jednocześnie skronie.
No i gdzie jest ten nasz Bóg? Gdzie jest, i co robi, hę?
-Dlaczego czarna? –pytam po chwili. Nadal zbieram myśli, krok po kroku, choć kolejne minuty rozmów rodzą tylko coraz więcej pytań, niż odpowiedzi.
-Co?
-Czarna. Kilka razy użyłeś takiego wyrażenia jak: Czarna Zaraza, Czarna Śmierć. Z jakiego powodu?
Mike już otwiera usta by odpowiedzieć, ja już jednak w ogóle go nie słucham, zbyt zajęta nagłym odkryciem, od którego niemal zrywam się na równe nogi. Za plecami właściciela karczmy, w tym jedynym, malutkim okienku dostrzegam bowiem znajomą sylwetkę ciemnowłosego chłopca zaglądającą w głąb pomieszczenia. Co prawda nie potrafię ujrzeć jego twarzy, mam jednak przeczucie, że ten spogląda prosto na mnie. Mało tego, że się uśmiecha.
Wstaję, próbując tym samym zmusić ociężały od bezczynnego organizm do ruchu. Niestety, ten reaguje ze znacznym opóźnieniem, przez co prawie ląduję na drewnianych belkach podłogi.
-…i właśnie dlatego… Danielle, co ci? Danielle!
Przytrzymywana przez mocne dłonie właściciela jakoś daję radę powstać, najmniejszy ruch okazuje się być jednak nie lada wyzwaniem- wyczerpuje mój zasób energii niemal natychmiastowo, nie zezwalając na nic więcej. Dalsze ruchy pamiętam jak przez mgłę, gęstą i nieprzyjemną. Wyrywanie się ze stalowego uścisku Mike’a, potępieńcze krzyki i wrzaski, wyzywanie gościnnego właściciela od syna szatana, umyślne wywrócenie kilku krzeseł, rozbicie kufla i, ku mojemu bezgranicznemu szczęściu, opuszczenie izby kilkoma chwiejnymi krokami, nie rejestrując nawet samego faktu jej opuszczania. Ostatecznie trzeźwieję chyba dopiero na przenikliwym mrozie, bo zimno, które odczuwam w każdych zakamarkach nieosłoniętych części ciała wydaje się aż nadto realne. Prawie doprowadza mnie do szaleństwa, a ‘’prawie’’, robi tutaj dosyć małą różnicę.
Trzęsąc się więc raz po raz przenoszę wzrok na kamieniczki, wyłożone brukiem ulice oraz rynsztoki, teraz dosyć dobrze ukryte w wieczornych ciemnościach- szukam tylko jednego. Tylko i wyłącznie jego.
-Ej, ty! –wrzeszczę w mrok, poruszając się wzdłuż pobocznej alejki w tej części dzielnicy. Jest mi przeraźliwie zimno, mokro, niewygodnie; siorbię i kicham na zmianę, ale zrządzeniem bożym idę dalej, przywołując ciemnowłosego na tysiąc różnych sposobów.
‘’gościu z cmentarza!’’ ‘’jednooki!’’ ‘’dziwaku z przepaską na prawym oku!’’ Ale żadne z tych określeń do niego nie przemawia, albowiem chłopak nie pokazuje się ani pięć minut później, ani tym bardziej po jeszcze dłuższym czasie penetrowania ślepych uliczek, studzienek, placów czy portów, aż wreszcie przestaję mieć jakąkolwiek nadzieję na jego odnalezienie. Właśnie wtedy, w drodze między opuszczonym przez ludzkie dusze rynkiem a Bramą Wjazdową w kąciku oka na kilka sekund miga mi charakterystyczny strój z makietami i długimi, ciągnącymi się aż do pasa rękawami- jednym słowem, typowy ubiór dzieciaka z bogatego domu. Coś mi jednak mówi, że owy chłopak nie jest tylko snobem mieszczanina, czy nawet, ba, czemu nie, doradcy króla; ta sama intuicja natychmiast rozkazuje mi, bym wyjęła nóż- gdy tylko wykonuję to polecenie bez uprzedzenia wywijam pokaźnego kozła, amortyzując upadek moimi już i tak wystarczająco posiniaczonymi rękami. Oprawiana w skórę rękojeść noża wyślizguje mi się z przepoconych palców, nóż z głośnym brzdękiem upada na bruk. Tak oto moja doskonała samoobrona leży zakopana między gruzami- dosłownie, jak i w przenośni.
Dokładnie w tym samym momencie mnie zauważa. Nie wiem, czy alarmuje go odgłos toczącej się broni, jęk towarzyszący upadkowi, czy może i jedno i drugie, nie ważne- jestem natomiast świadoma, w jak niebezpieczną sytuację się wpakowałam.
Ignorując przeraźliwy ból w okolicach dolnych partii ciała oraz kompletny mętlik w głowie, dźwigam się do pozycji na wpół klęczącej i z wysiłkiem cofam się kilka stóp, aż chociaż częściowo ochrania mnie cień rzucany przez kamienice, usytuowane najbliżej wyjścia z miasta. Boże, dlaczego on wprawia mnie w tak paniczny strach? Dlaczego tak bardzo się boję, a mimo to zainteresowanie zawsze bierze górę?
Ciemnowłosy nieśpiesznym, równym krokiem podchodzi coraz bliżej i bliżej, przez co z łatwością mogę dostrzec najmniejsze szczegóły budowy jego ciała, jak i całego ubioru. Niemal tak samo szczupły co ja, chociaż wyższy tak z dwadzieścia, trzydzieści centymetrów; drobne ciało, wytworny kostium barwy tej samej co kruczoczarne włosy wprost doskonale kontrastujące z pociągłą twarzą i prawie całkowicie śnieżnobiałą skórą- aż dziw bierze, że nie przeźroczystą. No i te oczy… to znaczy, tak naprawdę tylko jedno, to nie zakryte przepaską. Nigdy w życiu nie widziałam tylu odcieni w jednym miejscu, od delikatnej czerwieni, aż po hipnotyzującą brunatną barwę…
-Och, Danielle. To wszystko da się cofnąć, to naprawdę da się jeszcze naprawić.
…ale to właśnie głos budzi najwięcej skrajnych emocji, całą gamę odczuć, nienawiść, gniew, smutek, nadzieję, niedowierzanie oraz zachwyt, wymieszanych razem w niebezpiecznie dużych ilościach i proporcjach.
-C-cofnąć? O c-co ci chodzi?
-Wcale nie muszę zostać twoim przewodnikiem, udam, że nigdy cię nie widziałem i wszystko będzie jak dawniej. Zgoda?
-Przewodnikiem? Dlaczego niby masz udawać, że się nie znamy? O co tu biega?! –piszczę rozhisteryzowana.
-Ponieważ po dłuższej obserwacji dochodzę do wniosku, że masz coś jeszcze do wykonania, tutaj, na Ziemi.
Nadal wpatruję się w chłopaka z niedowierzaniem, można by nawet rzez, że łapczywie pochłaniam go wzrokiem.
-Nie rozumiem! Kiedy ja… ja… chcę tylko z tobą porozmawiać, nic więcej!
-Właśnie to robisz. –usta ciemnowłosego układają się w szeroki uśmiech, a on sam podchodzi do mnie jeszcze bliżej, aż od mojej twarzy dzieli go jedynie kilkadziesiąt centymetrów. O dziwo, w tej chwili opuszcza mnie cały paraliżujący strach, a na jego miejsce przychodzą zapomniane obrazy z dzieciństwa, na nowo odtwarzane w mym umyśle.
Mogłam mieć wtedy z siedem, góra osiem wiosen- nasz kościół odwiedziła pewna grupa nadwornych grajków i pieśniarzy, znanych w calutkim królestwie. Podczas jednego z Dni Świętych przybyli, wytwornie przebrani, z plikami kartek i karteczek i dziwacznymi grającymi pudłami zajęli miejsca w pierwszych rzędach ławek. Właśnie tak rozpoczął się koncert. Po raz pierwszy brałam udział w wydarzeniu na tak wielką skalę, jakież więc było moje zdziwienie, gdy zamiast prostych przyśpiewek muzycy pokazali nam wzruszające utwory o nieskazitelnej barwie i wykonaniu, jakiego chyba nigdy w życiu nie zapomnę. Była tam kobieta, o głosie wysokim i mocnym, zupełnie jak u słowika. I tak też śpiewała. Nie chodzi o to, że chcę sobie teraz powspominać dawne czasy, nie. Muzyka tej kobiety, tak samo wysoka i niezwykle dźwięczna żyła wtedy jakby własnym życiem, wznosiła się i opadała, ale zawsze samodzielnie. Gdy wpatruję się w powolne stąpanie ciemnowłosego, przypomina mi się właśnie ona, w umyśle niemal widzę taneczne ruchy, pojedyncze akordy, słyszę jak melodia ożywa wydobywając się z ziemi, jak powstając, rodzi się na nowo.
Ten chłopak sprawia wrażenie, jakby nie należał ani do piekła, ani do nieba, ani tym bardziej do świata śmiertelników- on jest ponad to. Ponad wszystko.
-To co, umawiamy się, że od teraz nie wiesz kim jestem, a ja zwyczajnie zostawiam cię w spokoju. –po tych słowach odwraca się na pięcie, po czym bez choćby słowa wyjaśnienia odchodzi, to znaczy, zapewne by odszedł gdyby nie…
-Zaczekaj! Ja wcale tego nie chcę, nie chcę cię tak po prostu zapomnieć! Po za tym, mam do ciebie mnóstwo pytań. Chcę wiedzieć wszystko! –krzyczę jeszcze za nim drżącym głosem.
Nie odpowiada, nawet się nie odwraca, widzę jednak, że przystaje, widocznie zaciekawiony przebiegiem dalszej rozmowy. W końcu, choć nie mogę się oprzeć wrażeniu, że właśnie dzięki temu, że przystanął, zbieram się w sobie i wyrzucam wszystko, co leży mi na sercu, a z każdym wypowiedzianym zdaniem czuję się coraz lżejsza, jakbym nagle straciła parę kilogramów.
-Kim jesteś? Jak się nazywasz? Dlaczego nosisz przepaskę na oko i, co chyba ważniejsze- jakim cudem znasz moje imię?! Z jakiego powodu tamtego wieczoru, dzień przed Mszą Świętą przesiadywałeś na cmentarzu, ściskając w ręku ludzką czaszkę? I, już na sam koniec, czy to właśnie ty jesteś odpowiedzialny za rozprzestrzenianie się w naszym Królestwie pomoru? Odpowiedz!
Jednak, ku mojemu zdziwieniu, zamiast odpowiedzi słyszę śmiech, niski i gardłowy charchot podobny trochę do zwierzęcej agonii, a zaraz po nim mrożący krew w żyłach pisk tysiąca gryzoni.
-Kim mogę być według ciebie, Danielle? Minstrelem? Kupcem? A może diabłem, upadłym aniołem? Tak naprawdę jestem tylko chudym chłopcem, który za bardzo upodobał sobie przesiadywanie na cmentarzu. Który do tego stopnia fascynuje się Śmiercią, że czeka na dogodny moment by zwabić w pułapkę dziewczęta tak nierozsądne, tak bardzo pragnące w życiu szczerości i prawdy, że nie liczą się z własnym życiem!
O dziwo, przez chwilę nawet mu wierzę. Ale tylko przez chwilę.
-Mogę wyjawić ci tylko to, że nie jestem do końca odpowiedzialny za Czarną Zarazę, a już na pewno nie w całości. Jestem tylko kimś w rodzaju powiernika, przewodnika między duszami. A imię? Sama zgadnij.
Nawet nie próbuję.
Okłamał. Nic, co powiedział, nie jest prawdą. Zachowuje się jak opętany przez szatana, jak… Okłamał. Okłamał. Okłamał.
-Dan i… Dan i… Dan i Ce. Danielle oraz Ceryni, Ceryni oraz Danielle. –podśpiewuje, klękając naprzeciw mnie. –Dan i Ce. Zupełnie jak Dan…ce. Dance Macabre.
Otwieram oczy jeszcze szerzej, o ile to w ogóle możliwe, napotykając tym samym jego rozbawione spojrzenie.
-Przyznaj, chciała byś zatańczyć, prawda?
-Tak. –słyszę swój własny, wyprany z jakichkolwiek emocji głos.
-Zaszliśmy zbyt daleko, choć wiedz, że ze wszystkich sił próbowałem cię od tego uchronić. Ale… nie przejmuj się. Jesteś tego całkowicie pewna?
-Tak. –odpowiadam po raz drugi.
-Doskonale. Nie będą prześladować mnie wyrzuty sumienia, w końcu sama zadecydowałaś… Doskonale, wręcz wyśmienicie. –jednym, płynnym ruchem trupio-bladej ręki zdejmuje przepaskę na prawe oko, łapiąc mnie jednocześnie za rękę. Powinnam coś czuć, ciepło, puls, ewentualnie i jedno i drugie, ja jednak nie czuję kompletnie nic.
W ostatnim przebłysku świadomości zdaję sobie sprawę, że oczy Ceryniego są jeszcze bardziej pociągające niż zazwyczaj. Może podobały mi się od samego początku, nie wiem, nie potrafię tego stwierdzić.
A potem? Nie mam pojęcia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz