Dance Macabre [part I/ Uwertura]

Tym razem nie yaoi, nie yuri... niespodzianka! Opowiadanie, z którym zdobyłam trzecie miejsce w konkursie- na razie pierwsza z trzech części, później reszta. Miłego czytania! ///Rose.
 .......................................................................................................................................................................................................................................................................







Dance Macabre
1348, Anno Domini
Strzeżcie się, powiadam
Śmierci, co czarną postać przybrała
I w imię Boga za grzechy ludzkie rozgrzeszała
Od matek dzieci, od bezbronnych dusze
Nie dane nam będzie spocząć w spokoju
Gdy Czarna Zaraza przyjdzie, zaraz po niej brutalne żniwo, i zabierze
Od matek dzieci, od bezbronnych dusze
Strzeżcie się, powiadam
I módlcie do Boga, Stwórcy jedynego
A będzie wam dane.

--------------------------------------------------------
-fragment anonimowej modlitwy, datowanej na lata 1348-1453. Wtedy to Europę opanowała epidemia dżumy, zabijając około 1/3 ludności. Czarna zaraza, jak ją kiedyś nazywano, wybiła średniowieczne wioski, miasta, całe królestwa. Zabijała szybko, bo w niecały tydzień. Matki. Dzieci. Biednych. Bezdomnych. Bogaczy. Dla nikogo nie miała litości.




Uwertura.
-Mamusiu, mamusiu! Dlaczego te obrazki są takie straszne?
Swoimi pulchniutkimi paluszkami wskazuję na przeciwległą ścianę świątyni, całą usianą polichromowanymi dziełami sztuki. Niektóre z nich przedstawiają zmizerniałą postać na krzyżu, jeszcze inne korowód tańczących kościotrupów. Wszystkie, bez wyjątku- małe czy duże, malowane na drewnie czy pozłacane i zdobione drogocennymi kamieniami, powodują u mnie dziwne ssanie w okolicach żołądka. To pewnie strach.
-Bo wszystkie dotyczą tego samego, kochanie. –rodzicielka z wielką chęcią odrywa się od przydługiego kazania by ledwo widocznym, subtelnym ruchem głowy wskazać na tańczące trupy. –Przypominają nam o tym, co nieuchronne.
Nie mam bladego pojęcia jak rozumieć słowo ‘’nieuchronne’’, ale skoro padło z ust mamy to musi oznaczać pewnie coś bardzo, bardzo mądrego.
-Czyli będę musiała tańczyć tak jak oni? –pytam cicho i tym razem odwracając uwagę opiekunki od mszy. Wpatruje się teraz w obraz, jej długie, miejscami przyprószone siwizną włosy zakrywają mi jej oczy prawie całkowicie, mogę jednak zgadywać, że jest pogrążona w głębokim rozmyślaniu. Wyłącza się coraz częściej, robi tak od niespodziewanej śmierci naszego tatusia, a ja wiem, że to nie wróży niczego dobrego. Szczerze mówiąc, bardzo się jej wtedy boję. Jest inna. Nieobliczalna.
-Zapewne. –odpowiada w końcu powoli i wyraźnie, choć nawet teraz myślami jest zupełnie gdzie indziej. –A umiesz tańczyć tak jak oni, Danielle?
W odpowiedzi na ciche pytanie wydymam policzki w geście najszczerszego wzburzenia, zwracając przy tym na siebie uwagę nie tylko Klary, mojej siostry bliźniaczki, dotychczas zaabsorbowanej łysiną księdza, ale także kilku sąsiednich ławek.
-Dobrze, już dobrze, tylko cicho. –mama stara się uratować sytuację, jakoś załagodzić rzednące miny ‘’ławkowych wiernych’’.
-Ale ja przecież nie znam ani rytmu, ani melodii! –wybucham ze łzami w oczach. –Jak on się w ogóle nazywa? Ten taniec?
I nagle jej mina się zmienia- z pobłażliwego uśmiechu w drobny, ledwie dostrzegalny dla niewprawnego oka grymas. A jednak.
-To taniec śmierci, Dan. –szepcze. –Dance Macabre.
-Ojeju, jaki piękny tytuł! Mamusiu, to ja już teraz zacznę się go uczyć, dobrze? ~
***
Jako dziecko potrafiłam być naprawdę nieznośna –uśmiecham się do siebie samej na wspomnienie tych kilku beztroskich lat dzieciństwa. Uparta. Złośliwa. Mogłam zadawać pytania do upadłego, dopóki nie uzyskałam na nie jasnej i czytelnej odpowiedzi, albo, co było bardziej prawdopodobne, do momentu gdy znużony słuchacz nie zasnął lub kopniakami nie wyeksmitował mnie z pomieszczenia. A ona… Tylko ona potrafiła mnie do końca usatysfakcjonować, ujarzmić moją chęć poznawania wszystkiego wokół... tak, nadawała się tylko do tego.
To może zabrzmieć niezwykle gruboskórnie, ale z drugiej strony, taka jest prawda- matka była nieudolną kobietą. Mimo olbrzymiej miłości jaką nas darzyła, to znaczy mnie i Klarę, nie była w stanie wyżywić naszych krów, nie wspominając już nawet o dwójce wiecznie głodnych, wymagających nieustannej opieki dzieciach. A to wszystko przez ten rozkaz z góry. Paręnaście lat temu naszemu krajowi zagrożono bitwą, poszło o jakieś tereny na wschodzie, my jednak nie posiadaliśmy tak licznej ilości zbrojnych- król zarządził więc, że każdy mężczyzna, posiadający więcej niż piętnaście wiosen na karku musi stanąć do boju, gotów umrzeć za swoją ojczyznę. Nasz ojciec nawet nie próbował postawić się głowie państwa, chcąc nie chcąc musiał się więc z nami pożegnać. Uściskał Klarę, poczochrał moje niesforne kosmyki, ucałował mamę i… Odszedł, tak po prostu. Z uśmiechem na ustach, choć wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo był on wymuszony.
Co prawda nie pamiętam tamtego okresu zbyt dobrze, wiem jednak, że to właśnie wtedy rozpoczęły się nasze, ciągnące się po dziś dzień problemy; po orzeźwiającej kąpieli w jeziorze wróciłyśmy do domu, zastając matkę klęczącą nad listem, oznaczonym królewską pieczęcią z borsukiem i kwiatem dzikiego bzu. Płakała. Jak przez mgłę widziałam jej twarz, wypraną z jakichkolwiek emocji, pustą. Oczywiście nie wiedziałyśmy co się dzieje, wieść o śmierci ojca poległego na granicy ukrywała przed nami dosyć skrzętnie, jednak jak to bywa w każdej wiosce, wieści rozchodzące się metodą pantoflową potrafią dotrzeć do każdego. I tak było z nami.
Jednak bardziej zaczęłyśmy się wtedy martwić o matkę- nie o swoją znikomą edukację w wieku dziewięciu lat, nie o plony zbliżające się coraz to większymi krokami, niewydojone krowy czy bydło, ale właśnie o nią. Nie potrafiła znaleźć żadnej pracy, coraz częściej popadała w letarg, niemalże godzinami  potrafiła wpatrywać się w jakiś przedmiot przypominający jej o mężu by po tych dziesięciu, piętnastu minutach od nowa podjąć tą samą rozmowę. Konszachty z samym szatanem- tak powiadali nasi miastowi lekarze. Kara od Boga za grzechy ludzi na tym świecie- tak prawili inni, opłacani przez kurczącą się w zastraszającym tempie resztkę pieniędzy. Nie wierzyłam ani jednym, ani drugim.
-A potem i tak umarła. Jak zresztą wszyscy dookoła. –teraz z moich spierzchniętych ust wydostaje się pełne pogardy sapnięcie, przypominające po trochu łkanie. Ale tylko trochę.
Miałam jej za złe, że nas zostawiła, że bez słowa zamknęła się w sobie i tak po prostu się poddała. Ale co ja, wtedy jeszcze dziesięciolatka, mogłam zrobić?
-Dosyć już tych wspominek. Jeszcze tego brakowało, żebym się rozkleiła. Został mi jeszcze jeden punkt do sprzedaży a tu słońce już się schowało. –mruczę do siebie, jednocześnie ciaśniej opatulając się płaszczem. Nie bez zbędnego ociągania podnoszę się z ziemi, tabołek z suszoną wołowiną oraz jagnięciną z opakowanymi warzywami przewieszam przez ramię i tak przygotowana ruszam w dalszą drogę.
Po jej śmierci zostałyśmy same, do tego stan Klary z dnia na dzień zaczął się pogarszać- były takie dni, że bliźniaczka z uśmiechem zajmowała się naszym malutkim gospodarstwem, ale zdarzały się też takie, podczas których cierpiała z przymkniętymi powiekami i ustami, zakrwawionymi od ich ciągłego przegryzania. Lekarze do dzisiaj nie znaleźli wytłumaczenia na jej chorobę, nic więc dziwnego, że czułam się wtedy taka bezradna… Nie miałam wyjścia. Żadnego. W wieku dwunastu lat zaciągnęłam się na dwutygodniowe warsztaty, zaledwie miesiąc później zdobyłam  drobną pracę u kupca, stałego bywalca w naszym małym mieście. Musiałam sobie jakoś radzić, prawda?
-No proszę, co sprowadza cię do moich skromnych progów, Dan? –mój ostatni, najwierniejszy klient już czeka na skrzyżowaniu głównej drogi prowadzącej z miasta do wioski. Beztrosko oparty o łopatę, z przydługimi białymi kosmykami zakrywającymi przynajmniej pół twarzy i najszczerszym uśmiechem na jaki go stać cierpliwie czeka aż podejdę bliżej.
-Zadajesz to samo pytanie prawie codziennie, Karl. Nie znudziło ci się to? –ja także się uśmiecham, po czym z ulgą wymalowaną na twarzy rzucam tobołek w jego stronę. –Dzisiaj tylko suszone, przykro mi, wiem jak bardzo lubisz drób.
-Drób nie drób, jest coś co lubię od niego jeszcze bardziej. –podchodzi kilka kroków w moją stronę, jego twarz znajduje się zaledwie kilka centymetrów od mojej a ja mimowolnie cofam się na dwa metry, wyciągając jednocześnie rękę do przodu. Praca jak każda inna, ale jego zboczenie zawodowe naprawdę zaczyna działać mi na nerwy.
Mężczyzna zamiast położyć denary na wyciągniętą w czytelnym geście rękę łapie za nią i nadal z uśmiechem ciągnie mnie w stronę samotnej chatynki, z każdej strony otoczonej nagrobkami, teraz ciemniejącymi z sekundy na sekundę.
-Co ty wyprawiasz? –nawet nie próbuję się wyrwać. To zadziwiające, jak w takim chuderlawym ciele może być gromadzony tak duży zapas siły oraz energii?
-Jak to co, Dan? Idziemy na herbatkę.
-Wiesz, jak tak bardzo brakuje ci towarzystwa, to mógłbyś wybrać się w końcu do miasta. Albo chociaż zapytać czy mam czas i ochotę, żeby z Tobą przesiadywać. –mruczę obmyślając plan ucieczki.
-A może po prostu czujesz się nieswojo na cmentarzu?
-Każdy czuje się w takim miejscu nieswojo. –wzdycham, ale, widząc brew Karla uniesioną do góry dodaję ze śmiechem. –No oczywiście prócz ciebie.
-No, daj spokój, mała. Jutro dzień święty, więc to pewne, że nie idziesz do pracy, po za tym jest już ciemno, a chyba chcesz bym cię potem podwiózł do domu, prawda?
-Poradzę sobie bez Ciebie. –fukam.
-Napadną cię po drodze i cały twój dzisiejszy zarobek szlag trafi. –dodaje wpatrując się we mnie błagalnie. –Tylko na herbatkę. Dorzucę złotą monetę…
-Dwie.
Śmieje się gardłowo, ale nie odwraca się jeszcze w moją stronę- przekręca klucz w zamku, mechanizm z cichym chrupnięciem puszcza a moim oczom okazuje się przestronny pokój jadalny z małą, przytulną dobudówką.
-Nie ma mowy.
***
Czekając aż mężczyzna zaparzy kociołek rozglądam się po pomieszczeniu, z nieskrywaną ciekawością wpatruję się w misternie zdobione meble, które przenoszą mnie na sekundę w świat wytwornych sal i komnat królewskich- zziębnięta jeszcze przez chwilę ogrzewam ręce i stopy przy buchającym wesoło ogniu. Czuję się prawie jak w domu. Prawie, tak, to chyba dobrze powiedziane.
-Coś taka dzisiaj markotna? –zagaduje Karl, wsypując herbatę do wrzącej wody, jednak gdy nie odpowiadam dodaje bezmyślnie: -Jak praca?
Przecież dobrze wie, że nie jest ani trochę dobrze.
Przez chwilę na poważnie zastanawiam się nad odpowiedzią, wdycham czarujący aromat rozchodzący się po izbie aż wreszcie odzywam się przyciszonym głosem.
-To, że zamierzam zwierzyć się komuś z moich problemów i przypuszczeń wcale nie oznacza, że jesteś moim przyjacielem, dobrze to sobie zapamiętaj.
-Jak zwykle lubisz kopać leżącego, to bolało.
-Od jakiegoś czasu całe miasto zachowuje się inaczej niż zwykle. –ciągnę, nie zwracając najmniejszej uwagi na docinki białowłosego, cały czas mieszającego napój. -Jakby czegoś się obawiali, czegoś co ma związek z żywnością. Nie mam bladego pojęcia o co chodzi, ale ludzie w mieście powoli rezygnują z niepewnych zakupów, za to ryb i towarów zza morza nie biorą już w ogóle. Dodatkowo import oraz sama sprzedaż w tym miesiącu, w porównaniu do poprzedniego, wygląda bardzo nieciekawie.
-Może to tylko chwilowy zastój, co, maleńka?
-Nie sądzę. –wpatruję się w Karla przewiercając go na wylot. –W tym całym szaleństwie moi stali klienci pozapominali, że żywność jaką sprzedaję pochodzi z naszego królestwa, od naszego producenta, nawet z niej już rezygnują! –wybucham ni z tego, ni z owego.
-Spokojnie spokojnie, wszystko wróci do normy. –Karl podnosi swoje kościste ręce na znak samoobrony.
-A z resztą, co ty możesz wiedzieć! –rzucam na odczepnego.
-Co mogę wiedzieć? –zniża głos do prawie niemego szeptu a jego oczy, dotychczas wielkie błyszczące diamenty zwężają się do rozmiarów wąskich szparek. –W moim fachu też się sporo pozmieniało, jakbyś raczyła zauważyć, panno Danielle. Teraz mogę odpocząć dopiero późnym wieczorem, a ty dobrze wiesz, co to oznacza. W ogólnym rozrachunku  prawie dwa razy więcej, zawsze z niewyjaśnionych przyczyn, bez jakichkolwiek rozpoznanych schorzeń czy chorób.
-Ale ty jako jedyny w takim razie na brak pracy nie możesz narzekać. –odwarkuję, głowę chowając między nadal lekko drżące kolana. Chcę tak zostać już na wieczność.
-Dan? Danielle? Nie złość się już, chciałem tylko dać ci do zrozumienia, że… że każdemu jest ostatnimi czasy ciężej. Ale to minie, zobaczysz…
Podnoszę nieobecny wzrok i zatrzymuję go na pociągłej twarzy długowłosego Karla, nadal udając jednak śmiertelnie obrażoną.
-Mała, daj spokój. Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy też się na mnie obraziłaś, pamiętasz?
Rzeczywiście, to był mój pierwszy tydzień pracy, a wizja spotkania z mrożącym krew w żyłach grabarzem spędzała mi sen z powiek. Zatrzymał się dokładnie w tym samym miejscu, z łopatą nonszalancko przewieszoną przez ramię i uśmiechem co najmniej zadziwiającym- rzuciłam w jego stronę drób owinięty w materiał i z przerażeniem zażądałam, żeby rzucił w moją stronę dwie złote monety. A on? Zaczął się śmiać, tym swoim dziwacznym, gardłowym rechotem przestraszył mnie do tego stopnia, że upadłam nabijając sobie przy tym porządnego guza.
-‘’Panie grabarzu, proszę się ode mnie odsunąć!’’
-‘’Nie bój się mnie, mała.’’ –zagadnął nic nie robiąc sobie z mojej paniki, spokojnie podszedł w moją stronę i poczochrał niesforne włosy tak, jak robił to kiedyś mój ojciec. Nawet jego dłoń z długimi, chudymi palcami przypominała mi o mojej rodzinie. Kompletna głupota.
-Nie bój się mnie, mała. –szepcze odrywając ręce od mieszania, już nadto przegotowanej jak na mój gust, herbaty i nachyla się nade mną. –Bo będę musiał użyć mojej tajnej rozweselającej broni. –dodaje i niemal natychmiast czochra mnie po włosach, psując przy tym starannie upięty kok.
Klara pracowała nad nim cały poranek, ozdabiając wybrane kosmyki zebranymi prymulkami z ogródka. Raczej nie będzie zadowolona, gdy zobaczy co pozostało po jej usilnych staraniach doprowadzenia mojej burzy spalonych słońcem włosów do porządku.
-Ale z ciebie ckliwy, rozpamiętujący stare czasy facet. –burczę, a moja mina, na wpół udobruchana, na wpół rozzłoszczona jest chyba głównym powodem kolejnej salwy niespodziewanego gardłowego śmiechu mężczyzny.
-Będzie dobrze, zobaczysz. –uśmiecha się promiennie i wstaje, by nalać wrzątek do dwóch przygotowanych wcześniej kubków, ja natomiast wstaję z krzesła, żeby choć na chwilę rozprostować kości. Podchodzę do zaparowanego od wewnątrz okna, przybrudzonym rękawem koszuli toruję sobie widok na mroczną panoramę ciągnącą się aż pod horyzont i… i właściwie to sama się sobie dziwię, że nagle wybucham śmiechem.
-Piękny widoczek. Wspaniale tak sobie wstać z rana, wyjrzeć przez okno i wpatrywać się w same nagrobki.
Gdy wzrok przyzwyczaja się już do panującej na zewnątrz ciemności wyłapuje jakieś drgnięcie, przelotnie, jakąś sylwetkę psującą cały zarys- przywieram więc do szyby jeszcze bardziej, stoję niemal zahipnotyzowana zdając sobie wreszcie sprawę, co to takiego. Przy jednym z większych płytach nagrobkowych stoi młody chłopak, jego krótko przystrzyżone czarne włosy, i wytworne ubranie z charakterystycznymi dla wyższego stanu społecznego mankietami tej samej barwy lśnią delikatnie w świetle księżyca. W dłoni ściska czaszkę, a ja mam dziwne przeczucie, że należy do człowieka. Choć może, należała.
-Reiner! –krzyczę, oczu nie spuszczając jednak z demonicznej postaci. –C-czy ty nie masz aby syna?
Oniemiały Karl, nie wiem czy zdziwiony bardziej pytaniem o posiadanie dziecka czy wołaczem z użytym nazwiskiem, którego mało kto już w ogóle używa, przestaje przeszukiwać szafki. –Syna? To miło, uważasz, że jestem aż taki stary, prawda?
-Nie, Karl, zobacz! –krzyczę nadal wpatrując się w zajętą sobą postać. Dopiero teraz, po dokładniejszych oględzinach, zauważam drobniejsze szczegóły, jakim są szczury dookoła chłopaka, a także przepaska zakrywająca jego prawe oko. –Chłopak! Stoi, tutaj!
-Co? Jaki…
Dotychczas zakryta przez ciemne kosmyki twarz odwraca się w moją stronę a oko owego osobnika przeszywa mnie na wylot. Czerwień, taka soczysta, podobna trochę do brunatnej krwi zalewa mnie całą, powoduje, że zastygam w miejscu i jak urzeczona chłonę cmentarną iluzję. –Reiner, on się we mnie wpatruje, ja… -Sine wargi ciemnowłosego rozciągają się w uśmiechu, a ja sama już nie wiem, czy to co widzę nie jest aby przypadkiem, tylko przywidzeniem, chorym majakiem z przepracowania. –Ja.. On jest taki piękny.
-Przywitaj się należycie. –obcy głos rozlega się z różnych stron, z podziemi, z nieba, z każdego zakątka na tej ziemi. –Przywitaj się ze mną, Danielle.
-Nie, Dan, nie słuchaj go! –tą upragnioną rozmowę przerywa szarpnięcie grabarza, czuję jak siłą ciągnie mnie na podłogę ale ja, głucha na jakiekolwiek prośby opieram się jeszcze przez chwilę.
-On mnie woła Karl, zna nawet moje imię! Zostaw mnie w spoko… -dłużej nie mogąc jednak wytrzymać stalowego ucisku białowłosego zostaję brutalnie popchnięta na podłogę. Chwilowo ogłuszona bolesnym upadkiem rejestruję jak mężczyzna zakrywa mi uszy i zawiązuje jakiś szorstki, nieprzyjemny materiał na obłąkane oczy. A potem? Potem wszystko zostaje spowite w ciemność.
-Wiedziałem, że to tak się kiedyś skończy, kwestią czasu było pojawienie się pierwszych znaków w okolicach cmentarza…
-Go? Jakiego go? –szepczę nadal nie otwierając jednak napuchniętych oczu. Nawet na leżąco czuję jak moje odrętwiałe ciało walczy o każdą możliwą porcję odżywczego ciepła, ale po bliższych oględzinach zapisuję sobie w pamięci, że szczęśliwie wszystko mam na miejscu. Nerka jest, żołądek także, nie brakuje ani kończyny ani głowy- lepiej być nie mogło.
-Och, ocknęłaś się już.
-Lepiej odpowiedz na moje pytanie!
-Lepiej to się uspokój. –przedrzeźnia mój nadal lekko nieobecny ton głosu. -Cieszę się, że powróciłaś z martwych.
-Martwych? Skoro byłam nieprzytomna to do kogo przed chwilą mówiłeś? –pocieram skronie by wykrzesać z siebie potrzebnej energii, a gdy mężczyzna po dłuższej chwili milczenia nie odpowiada dodaję z wyrzutem: -Skoro byłam… nieprzytomna… Mogłeś zrobić ze mną co chciałeś, aż się boję o tym myśleć.
Nagle zdaję sobie sprawę, że stajemy, a więc, wracając do orientacji w terenie… Jechaliśmy. Prawdopodobnie wozem Karla, on pewnie dosiada swojego gniadosza, to tłumaczy dlaczego tak słabo go słyszę, ale jakim cudem w takim razie jest mi tak strasznie wygodnie…?
-Jezusie drogi, Karl! –piszczę gramoląc się z jednej z trumien, równiutko ustawionych z jednej i drugiej strony drewnianych barier na podskakującym przez wyboje wozie. –Chciałeś mnie pogrzebać żywcem, czy jak?!
-Gdybym rzeczywiście chciał to uczynić, to na pewno nie zdołałabyś się już z niej wydostać, Dan. –mamrocze białowłosy jednym płynnym ruchem zmuszając posłusznego konika do dalszej wędrówki. –Zaledwie pięć minut temu leciałaś mi przez ręce, oczywistym więc było, że musiałem cię odwieźć do wioski.
-I musiałeś mnie pakować do trumny! –krzyczę z wyrzutem, kucając między dwoma drewnianymi skrzyniami. Jest mi coraz zimniej, dygocę raz po raz, siorbię nosem i nie mogę się skupić na żadnej pochwyconej myśli, o przeraźliwych zawrotach głowy już nawet nie wspominając.
-Proszę mała, tak mi dziękujesz za uratowanie tyłka.
-Uratowanie? Co tu było do uratowania? Ja… Chciałam go tylko zobaczyć! –robię krótką przerwę na wychylenie się z wozu by uchwycić minę białowłosego. –Sam przyznaj mi rację, ten chłopak mi się nie przywidział. Widziałam go. I ty także.
-Tam nic nie było, Danielle, dobrze Ci radzę, zapomnij o tych swoich wybujałych fantazjach. –Karl już kolejny raz daje mi do zrozumienia, że nie chce o tym rozmawiać. Ja jednak nie daję za wygraną, zupełnie nie zwracając uwagi na jego grymas oraz rozproszone oczy badające każdy centymetr kwadratowy drogi zasnutej w mroku drążę dalej. Ucieczka nie jest w moim stylu.
-Fantazjami nazywasz coś, co wydarzyło się naprawdę?
-To nie wydarzyło się…
-Dlaczego zaprzeczasz? Jaki jest sens wypierania się tego wszystkiego?!
-Ponieważ to tylko Twoje wyobrażenie! Bajka, rozumiesz?! –pierwszy raz przyłapuję przyjaciela-grabarza na krzyku, i, szczerze mówiąc, zdaję sobie sprawę, że właścicieli tak potężnego, niosącego się echem głosu można zliczyć na palcach jednej ręki.
-Nienawidzę cię.
-Zupełnie jak dziecko. –Karl zatrzymuje powóz, zsiada z konia wcześniej przywiązując wodze do łęku i za nic mając moją minę przekazującą coś w stylu: ‘’jeśli mnie choćby dotkniesz, spłoniesz w najgłębszych czeluściach piekła’’ bierze mnie na ręce.
-Uważasz się za dorosłą, pracujesz, starasz się jakoś ułożyć sobie życie z Klarą, a jak przyjdzie co do czego, to na wierzch wychodzą najgorsze z możliwych cech charakteru. –mamrocze stawiając mnie na drodze prowadzącej prosto pod mój dom i dopiero wtedy z powrotem wsiada na parskającego gniadosza. –Osoba starsza stara się ze wszystkich sił przekazać ci, byś na siebie uważała. Danielle, proszę. Choć raz jej posłuchaj.
Na języku mam już całkiem dobry komentarz ośmieszający Karla jako ‘’doświadczoną starszą osobę’’, która żyje na naszym świecie aż dwadzieścia dwie wiosny, ale zanim zdążę otworzyć usta wóz rusza, wzbija tumany kurzu i pyłu od którego przez chwilę nie widzę nic prócz czubków butów aż znika zupełnie, pozostawiając mnie samą na środku, nadal lekko utrudniającej oddychanie, drogi.
Uparta? Złośliwa? Przesiąknięta dumą i chorobliwą żądzą wywyższenia się ponad prostych wieśniaków? Kłamałam, mówiąc, że te i inne jakże pozytywne cechy charakteru znikły całkowicie wraz z upływem czasu. Tak właściwie, to ostatnimi czasy składam się praktycznie tylko z nich.
-Zobaczysz, Karl! –krzyczę jeszcze, wpatrując się w ciemność. Zaciskam także pięść- długo i mocno, aż knykcie bieleją, a po wewnętrznej stronie spalonych słońcem dłoni ukazują się małe półksiężyce.
A niech to, czeka mnie długa kąpiel w jeziorze i obcinanie paznokci przed jutrzejszym Dniem Świętym. Albo ich ciągłe obgryzanie, zależy też, na co wystarczy mi siły i czasu.
-Zobaczysz! Jeszcze odnajdę tego chłopaka i z nim porozmawiam, czy tego chcesz, czy nie!

 ***
Szczury. No właśnie, szczury! Te parszywe gryzonie od jakiegoś czasu pobijają rekord w uprzykrzaniu ludzkiego życia, przebywając we wszystkich możliwych miejscach, ciemnych zakamarkach, tyłach szaf, szafeczkach, stodołach- gdzie dusza zapragnie! Gdy tylko staram się je przegonić lub brutalnie potraktować wiekowym stołkiem kuchennym rozpierzchają się w każdym możliwym kierunku, a swoim piskiem potrafią doprowadzić do szewskiej pasji; wiecie, nawet w nocy oczami wyobraźni widzę ich mordercze spojrzenia, niemal słyszę jak śmieją mi się w twarz wołając: ‘’i tak mnie nie złapiesz, i tak mnie nie… no i po co ci ten but? I tak nie dorzucisz!’’
A rano, wychodząc na podwórze, by zrobić codzienny obchód po zwierzynie, zbieram prawdziwe plony zdechłych gryzoni, z tymi swoimi czerwonymi oczkami na wierzchu i pianą w pyszczku. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że normalne zwierzęta raczej się tak nie zachowują, chociaż… ze szczurami nigdy nic nie wiadomo. Właśnie tak brzmi pierwsza święta zasada życia na wsi.
-Zaraz ci te małe nóżki powyrywam, no chodź tu! –stoję właśnie na stołku, nieporadnie macham rękami i nogami, starając się jednocześnie utrzymać jakoś równowagę i wycelować w oszalałego zwierzaka, najspokojniej w świecie podgryzającego cenne zapasy w spiżarni. Moja poranna gimnastyka zostaje jednak przerwana przez pisk dochodzący z podwórza- doskonale zdaję sobie sprawę, że w tamtym miejscu powinna się znajdować Klara, z trzema, ewentualnie czterema butelkami świeżego mleka i koszem jaj- z tą różnicą jednak, że gdy przybiegam na miejsce niejakiego zdarzenia kosz, omijany przez kolejną gromadę szczurów, leży na trawie. A wokół tego wszystkiego rozbite jajka, zupełnie jak chaos i czarna dziura w jednym.
-Ja…przepraszam. –bliźniaczka siorbie nosem raz po raz, usilnie próbując pozbierać skorupki. Jednak po którymś z kolei podejściu daje za wygraną, wiedząc, że najpierw musi pozbyć się tych kilku litrów mleka, nawiasem mówiąc, dosyć ciężkiego balastu. –Nadepnęłam na tego obrzydliwego szczura i… się wystraszyłam.
Dwudziesty trzeci gryzoń w przeciągu czterech dni, wliczając ostatni Dzień Święty, drugi kosz do naprawy, kolejne śniadanie bez jajek sadzonych. Znowu.
-Jesteś na mnie zła? –szepcze tym swoim chwytającym za serce głosikiem. Przebiegła, mała… Dlaczego to właśnie jej w przydziale przypadła uroda i wdzięk?
-Nie. Nic się nie stało. –mruczę pod nosem.
Ale ja nie jestem ani ojcem, ani matką- potrafię się jej przeciwstawić. Jestem jej siostrą, mało tego, siostrą bliźniaczką, jedyną pozostałą przy życiu rodziną, podporą i barierą jednocześnie.
-Za karę ty robisz śniadanie!
W takiej sytuacji, chcąc czy nie chcąc, jesteśmy na siebie skazane.
***
Leżę nad brzegiem naszego jeziorka, wyleguję się tak już od południa, trawiona na zmianę poczuciem winy i błogim uczuciem odprężenia. Słońce leniwie zatrzymuje się na moim ospałym ciele, jeszcze nie zachodzi, chyba tak samo utyrane pracą od świtu do zmierzchu. Nie ma wystarczającej ilości siły, jeszcze chwila, moment… chyba daje za wygraną. Pozwala mrocznym cieniom pod postacią sylwetek drzew i roślin wodnych, tudzież skrzypów oraz tataraków, podpełznąć coraz bliżej i bliżej, aż te po jakimś czasie przysłaniają ostatnie już połacie nasłonecznionych traw.
Za mną siedzi Klara. Co prawda nie zarejestrowałam momentu gdy przyszła, byłam widocznie zbyt pochłonięta obserwacją słońca, ale gdy tylko poczułam czyjeś drobne palce rozczesujące moje wypłowiałe, wysuszone od promieni słonecznych kosmyki już wiedziałam.
-Nawet nie wiesz jak się cieszę, że zrobiłaś sobie chwilę przerwy. –zaczyna cicho, zajmując swoje długie palce zaplataniem małych warkoczyków- Ciągle biegasz zapracowana, bez przerwy zarabiasz, sprzątasz, opiekujesz się mną i tak dalej. Sądzę, że należy Ci się zasłużony odpoczynek.
Odwracam się gwałtownie, wpatrując się w bliźniaczkę spod przymrużonych powiek, a moje milczenie przerwane zostaje dopiero po nagłym ataku niepohamowanych drgawek i potężnych kichnięć.
Biorę się w garść dosyć szybko.
-Odpoczynkiem nazywasz wyrzucenie z pracy? Tak po prostu, o, na zbity pysk?!
-Hanz przedstawił ci powody, chyba wystarczająco przekonywujące. –ciągnie dalej całkowicie niewzruszona, a ja nabuzowana odwracam głowę.
Stanowczo zakazałam rozmów na temat mojej pracy, nie tylko ostatnimi czasy- na długo przed moimi warsztatami u tutejszego kupca, Hanza, Klara miała mi złe, że tylko ja zamierzam pracować. Uważała to za wyjątkowo niesprawiedliwe i krzywdzące, choć z drugiej strony doskonale zdawała sobie sprawę, że nie nadaje się do żadnych prac fizycznych. Była na to za krucha, zbyt delikatna. No więc, tematy jakkolwiek z tym związane zgodnie zostały ochrzczone jako tabu. Dotychczas Klara nigdy o tym nie wspominała… Aż do teraz.
-Po za tym, bardzo martwię się, gdy na całe dnie wychodzisz do miasta, szczególnie od jakichś, powiedzmy… dwóch tygodni?
-Co miasto ma do tego? To znaczyłoby, że nie możemy wybrać się tam na twoje comiesięczne badania, bo… no właśnie, bo co?
-Bo Trawi mnie jakieś niezrozumiałe przeczucie, że nie jesteś tam całkowicie bezpieczna. A nawet jeśli to do ciebie nie przemawia… -zgrabnie zatyka mi spierzchnięte usta dłonią- … to przypomnij sobie, o czym plotkują miastowi. O czym mówi Hanz. Mike. Albo nawet Karl.
Odpycham rękę bliźniaczki, nie daję jednak po sobie poznać, jak bardzo wściekła jestem, jeszcze nie teraz.
-I ty im wierzysz? Niewyjaśnione choroby, nagłe zgony, spadek sprzedaży naszych produktów- to tylko i wyłącznie niefortunny zbieg okoliczności! –moje policzki płoną. –Jesteś taka sama jak Karl, jak ten pusty, nadęty, białowłosy błazen!
-Złorzeczysz, a zaledwie trzy dni temu byłaś na kazaniu, wstydziłabyś się.
-Wstydziłabyś się to ty, za ciągłe matkowanie.
-Dan, ja staram ci się tylko pomóc! –Klara, jako jedna z nielicznych, zaraz przed Karlem oczywiście, potrafi przecierpieć moje nagłe wybuchy i nastroje najdłużej, ale nawet ona ma swoje granice. Zwłaszcza, gdy nasze kłótnie dotyczą radzenia sobie we dwójkę. A gdy schodzi na tematy rodziny, zaczyna robić się naprawdę gorąco…
-To proszę, powiedz mi, z czego będziemy żyły gdy nie zdobędę kolejnej pracy.
-Jakoś sobie poradzimy. Damy radę. Matka nie chciałaby, żebyś wpakowała się w kłopoty ślepo biegając za chlebem.
-Ona nie chciałaby, żebyśmy przy pierwszej lepszej okazji pomarły z głodu, Klaro.
Świat jest okrutny. Niezwykle okrutny i niesprawiedliwy. Przecież już i tak spotkało nas tyle zła, odrzucenia, chorób, stanęłyśmy oko w oko z samą śmiercią i pechem, zupełnie jakbyśmy ciągle wołały je po imieniu. ‘’Tak, tu chodźcie, zapraszamy, zapraszamy!’’ A one i tak nas prześladują, chodzą za naszymi wychudzonymi cieniami jak widma, mroczne zjawy. Atakują- raz za razem, bez chwili wytchnienia. I przybierają postacie. Najróżniejsze. Najpierw ojciec, którego nawet za dobrze nie pamiętamy, nieuleczalna choroba matki, wykrzywione miny sąsiadów, lekarze, z pełną powagą oznajmiający, że nasza rodzina zsyła na siebie gniew Boga, że to dzieci samego diabła. Coraz to słabsza Klara, jej nieme cierpienie ciągnące się miesiącami, moja bezradność, bezsilność, głód.
Gdzie jest ten nasz Bóg, gdy najbardziej go potrzebujemy? I czy rzeczywiście chce z nas zrobić męczenników, kogoś w rodzaju aktora na scenie, byśmy byli przykładem ludzkiego grzechu? A może to właśnie szatan, a może i on i Bóg są tak naprawdę jednym i tym samym? Kim On tak naprawdę jest? I kto zdołałby usłyszeć moje prośby, znaleźć poprawną odpowiedź na dręczące mnie pytania?
Przecież musi nam ktoś pomóc! Jesteśmy jeszcze dziećmi. Nadal, tylko dziećmi…
Umyślnie ignoruję przybierające na sile wołania i niespodziewane szarpnięcia za koszulę- dotąd nie miałam pojęcia, że Klara ma tyle siły, pewnie dobrze się czuje, nie odwracam się jednak by sprawdzić, czy nadal mnie szarpie, krzyczy, wrzeszczy, czy może robi coś jeszcze głupszego. Niczym głuchoniema daję się prowadzić w stronę naszej chatki, opuszczam miejsce zdarzenia bez żadnego słowa, bez jakiegokolwiek spojrzenia w stronę siostry bliźniaczki, choćby przelotnego.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz