Forbidden Love [part I]

Rozdział pierwszy.
[Rozpoczęcie roku- 1.09/10:00/- poniedziałek]
~Joey~
Gdzie mój krawat?! Gdzie lista nowych rekrutów do drużyny?! Jak zwykle w ostatniej chwili wszystko musi się pogubić. Za około 10 minut muszę być już na Sali Głównej a ja jeszcze nie zebrany…. Ehhhh. Biorę w garść moją marynarkę i wychodzę z pokoju. Kieruję się długim, słabo oświetlonym korytarzem na aulę. Przypatruję się nowym uczniom stojącym przed pokojami. Już wiem, że będą z nimi problemy. Skręcam w mniejszy i jeszcze ciemniejszy korytarzyk, znam ten budynek jak własną kieszeń, kieszeń docieram do małej kanciapy na auli.
-Dzień dobry, pani profesor- rzucam w stronę pani Johnson, nauczycielki chemii.
-Witaj, Joey. Dobrze, że jesteś. Pani Darcy się rozchorowała i ty będziesz musiał powitać nowych uczniów oraz rozpocząć galę.
-J-ja? Nie sądzę, abym się nadawał. Na pewno znajdzie się ktoś lepszy.
-Jo kochany, nie masz się czym martwić. Zastanawiałeś się kiedyś nad kandydaturą do samorządu? Chociaż i tak prawie wszystko ty załatwiasz, więc można uznać, że jesteś idealną osobą, żeby otworzyć galę.
-A-ale…
-Żadnego, ale, Jo! Proszę masz tu listę gości oraz przemówienie. Dasz radę- wręcza mi mały plik kartek, odwraca się na pięcie i wychodzi z pokoiku.
Stoję na środku pokoju z lekko rozchylonymi wargami. Nawet początek roku dobrze się nie zaczął, a ja już mam pełno spraw na głowie. Muszę się nauczyć bycia bardziej asertywnym.

~Sébastien~
-Théo!
-Słucham, mon chéri?
-Widziałeś moją marynarkę?- krzyknąłem do mojego brata.
- W szafie!
Pomału udaję ciasnej i ciemnej garderoby, na pewno będzie tu więcej miejsca, gdy mnie już nie będzie. Stoję w progu i chwilę rozmyślam nad tym wszystkim.
-O czym tak myślisz, petit?- czuję jak silne ramiona brata oplatają moją klatkę.
-O tym, że już dzisiaj ta garderoba będzie bardziej pusta, że ten dom będzie bardziej pusty. Jak ty sobie poradzisz beze mnie,frère?
-Nie martw się. Zawsze będziesz mógł do mnie przyjeżdżać w weekendy i na święta. Zawsze będzie tu miejsce dla mojego petit Bastien- Théo cicho szepcze i całuje mnie w blady policzek.
-Dzięki Théo. Chodź za 20 minut jest gala, a jeszcze będzie trzeba poszukać mojego pokoju.
Brat chwyta moją torbę, ja biorę marynarkę, gaszę świtało i powoli wychodzimy z domu. Wsiadamy do auta i odjeżdżamy z miejsca mojego dotychczasowego zamieszkania. Teraz będę mieszkał w szkole z internatem. Nie mam tego za złe bratu, on też to przeżywa, że nie będzie miał przy sobie swojego petit frére, ale on zaczyna nową pracę i będzie nam obu ciężko w małej kawalerce. Ja przynajmniej będę miał swój mały kącik w internacie. Nie będę też sam. Podobno jakiś trzecioklasista ma się mną opiekować w ramach swojego projektu, ale pewnie się nie dogadamy, bo ja prawie nie umiem angielskiego.

~Joey~
Stoję na scenie i delikatnie odchylam kutynę. Na sali roi się od nowych uczniów, tych starszych oraz ich rodziców. Czuję jak moje ręce drżą, usta zaciskają się w wąską kreskę. Staram się ukryć moje zdenerwowanie, przecież nie raz występowałem publicznie, lecz teraz jest zupełnie inaczej. W moim gardle rośnie twarda gula niepozwalająca mi na wypowiedzenie choćby słowa.
-Hej Cattaneo!- słyszę jak męski głos z dali wypowiada moje nazwisko. Odwracam się powoi i widzę uśmiechniętego pana Lamberta, nauczyciela matematyki.
-Dzień dobry panie psorze.
-Chłopie coś ty taki zestresowany? Wyluzuj!- nauczyciel mocno klepie mnie w dolną część pleców i idzie dalej.
Stoję chwilę zażenowany, lecz po chwili słyszę jak głosy na sali cichną, a światła kierują się na środek sceny. Wszyscy dokładnie wiedzą, co teraz nastąpi. Rozpoczęcie gali. Moje ręce automatycznie podążają do spoconej twarzy. Przecieram wierzchem wolnej dłoni pot z czoła, poprawiam krawat i wygładzam marynarkę. Staję tuż przed mikrofonem i czekam aż kurtyna się podniesie.
-Witam drogie panie oraz drodzy panowie. Mam zaszczyt powitać Was na uroczystej gali otwarcia roku szkolnego 2010/2011 w Williamson Private School. Nazywam się Joey Cattaneo i uroczyście otwieram kolejny rok nauki- wśród gości słychać cichy chichot.- Teraz zapraszam panią dyrektor Williamson.
Na scenę wchodzi nasza dyrektorka i zaczyna paplać o wakacjach, o naszej szkole, bla, bla… Nagle na sali dostrzegam jasną blond czuprynkę. Przyglądam się chwilkę włosom zanim mogę zobaczyć właściciela tej czuprynki. Młody chłopak, na pewno pierwszak, o bladej cerze i hipnotyzujących czarnych oczach. Czuję jak suche stają się moje usta. Przyglądam się młodzieńcowi zanim on podniósł wzrok, a nasze spojrzenia się spotykają. Natychmiast spuszczam głowę, aby po sekundzie niepewnie znowu na niego spojrzeć. Na twarzy chłopaka maluje się nieśmiały uśmiech.
-Joey!- syczy pani Williamson.
-A teraz moi drodzy koledzy- cholera głos mi się załamuje i dosłownie czuję jak na moje poliki wypływa dorodny rumieniec.- Zapraszam Was na obejrzenie swoich apartamentów. Lista jest wywieszona na głównym korytarzy tuż przy gabinecie naszej kochanej panie dyrektor. Rok szkolny czas zacząć!- wykrzykuję żywo w stronę publiczności.
Cały tłum rusza w stronę wyjścia, więc ja też postanawiam to zrobić.
-Nie tak szybko młodzieńcze- zatrzymuje mnie głos pani Williamson. -Co to było, Joey?
-Po prostu zjadła mnie trema i no wie pani, jestem lekko zdenerwowany…
-Żeby to był ostatni raz. Teraz zmykaj i zajmij się dobrze swoim podopiecznym. Podobno ten chłopak nie mówi zbytnio po angielsku…
-Dam sobie radę proszę pani- rzucam wesoło.- Mogę już iść?
-Tak, leć już.
Wybiegam z sali i udaję się w stronę mojego pokoju. Przelotnie uśmiecham się do kilku pierwszaków i ich rodziców, trzeba chociaż sprawiać wrażenie normalnego, wyluzowanego i poukładanego nastolatka. Zatrzymuję się dosłownie jak wryty, gdy przed moim pokojem widzę ów blond czuprynkę z jakimś wysokim i dobrze zbudowanym mężczyzną.
-To tu, frére, to tu! Mam pokój z niejakim Joey’em Cattaneo… a to nie jest ten garçon, co prowadził galę?- cicho mówi czarnooki chłopak.
-Ekhem… Cześć- podaję rękę młodzieńcowi.- Tak ja jestem Joey, ale mów mi Jo. Widzę, że jesteśmy razem w pokoju.
-Oui! Jestem Sèbastien- chłopak mówi powoli z wyraźnie słyszalnym francuskim akcentem.-Przepraszam za mon accent, ale nie przepadałem za angielskim w szkole.

[2.09/9:20- wtorek]
~Sophie~
-Moi kochani trzecioroczniacy! –wyszczerzam się szeroko w stronę znudzonej klasy maturalnej, stoję na podwyższeniu wpatrując się w dwadzieścia osiem zmęczonych życiem (chociaż jest dopiero pierwszy dzień szkoły) par oczu. –Jako wasz stary wychowawca nie będę omawiała żadnego pokieranego systemu nauczania, bo wiem, że nie obchodzi was to w żadnym stopniu, tak samo jak z resztą mnie. –dodaję nadal z uśmiechem, wywołując cień przelotnego błysku w oczach mych podopiecznych. –Z drobnych ogłoszeń to tak… Pani Johnson przypomina o porządku w Sali chemicznej, jakiś woźny, a nasz kochany pan Collins o porządku i sprzątnięciu szafek w piwnicy, opiekun internatu o wpłacenie składek za nowy semestr, blablabla a, to chyba jest ważne… do 26 września musicie wpisać mi tytuł i opiekuna waszego tegorocznego projektu, do wyboru kilka kategorii: sport/naukowe/inne zainteresowania, zaznaczyć haczykiem –jakby kogoś to obchodziło- blablabla. Co jeszcze chcecie wiedzieć? –sapię siadając na biurku.
Rękę podniósł czarnowłosy McCrass, wiecznie zarośnięty, prawie że dwumetrowy goryl siedzący w pierwszym rzędzie.
-Hmmm?
-A czy w tym roku pokaże nam pani tyłek?
Cała sala rozbrzmiewa wybuchami niekontrolowanego śmiechu (dobrze, że jako jedyna usytuowana jest na strychu, stara dobra Williamson dostała by zawału gdyby ktoś w pierwszym dniu szkoły zaczął narzekać na klasę maturalną, wieczne utrapienie tego prywaciaka) i tylko zderzenie oprawionej w twardą okładkę książki –dobrze wiem do kogo należącej- z głową przerośniętego goryla przenika przez coraz to głośniejsze salwy rechotu.
-A czy kiedyś to obiecałam?
-No, kiedyś pani mówi…
-Pani profesor.
-Pani profesor co? –i jeszcze głośniejszy śmiech.
-‘’Pani profesor mówiła…’’
-No, pani psor mówiła, że jak zdamy maturę to pokaże. –kilka chłopięcych (poprawka: już męskich) głów kiwa ochoczo łepetynami.
Testosteron klasowy w normie, jak mniemam. Co za palant.
Podchodzę do McCrass’a powoli, nachylam się nad jego ławką i czochram długie włosy goryla.
-Nie martw się. –uśmiechnam się delikatnie, i chyba tylko jedna osoba w tej klasie może dostrzec nieszczerość w tym słodkim wygięciu warg. –Tobie to nie grozi. A teraz zmykajcie, nacieszcie się ostatnimi chwilami przed charówą, którą już niedługo wam zapewnię.
Teraz klasa już się nie śmieje. Jest przerażona.

[2.09/10:00- wtorek]
~Lizzie~
Jedyna taka klasa pod wieloma względami- w całości położona na niezagospodarowanym jak dotąd strychu, z rekwizytami do gry aktorskiej, maskami, sztucznym tłem, bliblioteczce z tyłu z setkami pozycji, prawie półtorametrowym popiersiem Hemingway’a, jedyna sala w oddaleniu od innych, z klimatem, aurą. No i nauczyciel.
Także jedyny w swoim rodzaju.
Ciekawe co porabiała w te wakacje. ‘’Dzieci, jeśli nie zrobicie tego zadania do piątku to za karę wystąpicie w moim nowym projekcie; tak tak, radosna twórczość panny Anderson. Nie, tym razem nie Romeo i Julia!’’ Ciekawe czy za mną tęskniła. ‘’McLagann, ale z ciebie dupek. Zrzynać od koleżanki pracę domową, na takim etapie nauczania? Ile ty masz lat, co?’’ Kiedy znów będę mogła pobyć z nią sam na sam? Mam jej przecież tyle do…
-Panno Lizzie.
…nawet kupiłam dla niej bransoletkę, taką z muszelkami, mówiła że lubi morze i… i…
-Lizzie, słuchasz ty mnie aby?
Joey z ławki za mną wymierza mi solidnego kopniaka pod ławkami i dopiero wtedy ostatecznie dochodzę do siebie.
-Nie? –uśmiecham się w JEJ stronę słodko.
-No to pięknie. Koza. Karne zadanie. Co wybierasz po tej lekcji?
Uch Soph, na tą okazję tylko czekałam!
-Mam się bać? –wraca mi nowy pokład pewności siebie. Jestem taka tylko przy niej, tylko przy niej mogę, uchodzi mi to na sucho. –A mogę i to i to? -Z resztą jak zwykle.
Anderson ucisza roześmianą klasę jednym ruchem swojej drobnej dłoni. Karze mi wstać. Wstaję. Podchodzi do mnie, niższa prawie o dwie głowy, musi ją zadzierać wysoko w górę by zobaczyć moją pokerową, spokojną twarz.
-Dzieci…
-Tylko nie dzieci!
-Taa, droga młodzieży. Strona 15, zapoznajcie się na jutro z poezją J.R.Ackerley’a i biografią dramaturga, Geville’a. Na dzisiaj to wszystko. Możecie opuścić salę.
Cisza.
-No, już! –krzyżuje ramiona w geście zniecierpliwienia, tak samo teraz, jak i trzy minuty później. Z tą różnicą jednak, że gdy na strychu nie ma nikogo oprócz nas na jej piegowatą twarz wykwita uśmiech.
-Ekhem.
-No tak, kara. Jaką karę mi pani wymierzy? To znaczy, jaką karę mi wymierzysz, Soph? –wspinam się na moją własną ławkę, wychylam się do przodu, trzepoczę rzęsami.
Cholera, tak dawno się nie widziałyśmy.
-Nie wiem nie wiem. –jest coraz bliżej, widzę pojedyncze piegi na lewym jak i na prawym poliku, skrzące się w podnieceniu tęczówki gdy opuszkiem palca wodzi po moim udzie, nawet zakrytym przez getry. Dobrze widzę, jest głodna, obie jesteśmy. –Bez kontaktu w wakacje. Tylko kilka telefonów… Dobrze się bawiłaś beze mnie?
Sophie, szybciej. Szybciej!
-Tak, oczywiście. Plaża. Przystojni mężczyźni bez koszulek. –przełykam ślinę ciężko. –Wiesz, to mnie kręci.
-Czyżby? –jej brwi wędrują w górę.
Dobrze wiem, że mi nie wierzy. Obie wiemy.
I chyba to przeważa szalę.
Przyciskam ją do siebie z całą swoją mocą, łapczywie domagam się pocałunku, nasze wargi łączą się –po raz pierwszy od długich dwóch miesięcy na oduzależnieniu- i już nie odrywają: pilnują, by żaden, choćby najcichszy odgłos nie zaalarmował uczniów krzątających się na niższych piętrach.

[2.09/11:05- wtorek]
~Sébastien~
Może oprowadzę Cię jutro, jak skończę zajęcia, po szkole? O 11 pod naszym pokojem.
Stoję pod naszym pokojem. Sam.  Seul. 11:05 gdybym chociaż miał  jego numer…
-Sèbastien!- słyszę z głębi korytarza.
Nagle zza rogu wyłania się średniego wzrostu chłopak, o dość ciemnej karmelowej karnacji, blond włosach i szafirowych oczach… Joey.
-Przepraszam za spóźnienie, ale pani Johnson na chwilę mnie zatrzymała. Teraz jestem cały Twój- mruczy wesoło i szeroko się uśmiecha; czuję jak moja twarz przybiera czerwonawy kolor, przełykam ślinę.
-Dáccord- szepczę cicho.
-Będę musiał brać korki z języka francuskiego, żeby zrozumieć, co do mnie mówisz- uśmiecha się.
Uśmiecha się. To jest najpiękniejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałem. Czemu uśmiech chłopaka tak mąci mi w głowie?
-Je peux voir.
Jo patrzy się na mnie z malującą się konsternacją na twarzy. Beau visage. Non, non, non.
-I tak nie rozumiem, co do mnie mówisz, więc może już chodźmy- rzuca.- Chodź- łapie delikatnie moją dłoń.
Wstrzymuję przez chwilę oddech, gdy chłopak ciągnie mnie za sobą. Po chwili odzyskuję ,,przytomność” i dorównuję  kroku chłopakowi, przy okazji wyślizgując moją rękę z jego uścisku.  Joey spogląda na mnie nieco zmieszany, ale ja nie odwazejmniam jego spojrzenia. Non. To jest absurdalne. Te jego oczy są absurdalnie piękne. Boję się, że nie będę mógł przestać w nich tonąć.
- Najpierw pokażę Ci salę gimnastyczną- mówi wesoło.
Zbiegamy po starych drewnianych schodach i kierujemy się wprost na drzwi frontowe. Joey pcha ciężkie drzwi i przepuszcza mnie w nich. Wychodzimy na idealnie zadbany i wypielęgnowany dziedziniec. Mimo tego, że lekcje już się niektórym skończyły, a pogoda jest cudowna, jesteśmy sami. Ani jednej żywej duszyczki. Może to i dobrze…
-To tu- szepcze mi na ucho wyrywając z przemyśleń.
Stoimy naprzeciwko potężnego ceglanego budynku. Podchodzimy do dużych drewnianych drzwi. Skrzypią, gdy Jo je otwiera. Wchodzimy do dużej sali, po obu stronach ściany są zabudowane drabinkami; w jednym rogu pomieszczenia jest ustawiony kosz na różnego rodzaju piłki; po drugiej stronie stoi kozioł i materace. Nad nami wisi kosz, tak samo jak naprzeciwko.
-Podoba Ci się tu?- Jo cicho podchodzi z tyłu i kładzie mi dłoń na ramieniu.
-Tu jest pięknie- mówię powoli.
Joey cicho się śmieje. Patrzę na niego z wyrzutem.
-Bardzo podoba mi się Twój akcent. Jest taki słodki-uśmiecha się szeroko.
Odwzajemniam uśmiech.  Crétin.

Williamson Private School's Forbidden Love- zapowiedź!

Rusza nowe opowiadanie, które od jakiegoś czasu piszę z moją koleżanką- Dominique. Na zaostrzenie apetytu zapraszam do zapoznania się z postaciami, które będą w nim występować! ///Rose. ......................................................................................................................................................................................................................................................................

Postacie:
Joey Cattaneo- trzecioklasista; kapitan drużyny piłki nożnej; nie za wysoki, umięśniony, blondyn z niebieskimi oczami, karmelowa opalenizna; uczy się bardzo dobrze, laureat w konkursie biologicznym, finalista z języka angielskiego. W tym roku opiekuje się nowym uczniem z Francji w ramach swojego projektu o stosunkach międzynarodowych. Bierze czyny udział w akcjach wolontariatu; pół Włoch. Ksywki: Jo
Sébastien Enzo Chatier- pierwszoklasista; biega i pływa (tylko rekreacyjnie i nie chwali się swoimi wyczynami); wysoki, chudy ale wysportowany i umięśniony, jasny blondyn z niemal czarnymi oczami, jasna karnacja; uczy się bardzo dobrze, lecz nie bierze udziału w konkursach bo jak twierdzi ,,nie ma się czym chwalić”; mieszkał we Francji i słabo mówi po angielsku; wyprowadził się wraz ze starszym bratem, który opiekował się nim od kiedy Sébastien skończył 6 lat (ich rodzicie zginęli w wypadku a babcia nie chciała mieć z nim nic do czynienia). Ksywki: Sebi.
Annalise Anderson- gimnazjalistka, siostra nauczycielki języka angielskiego w szkole z internatem,; niska, brunetka z kręconymi włosami do pasa, piegowata, zielone oczy, chudziutka; uczy się przeciętnie. Ksywki: Annie, Ana,  Lise
Christoph Anderson- gimnazjalista, brat nauczycielki języka angielskiego w szkole z internatem; wysoki szatyn z piwnymi oczami, wysportowany (gra w koszykówkę); nie uczy się za dobrze i sprawia problemy w szkole; skater. Ksywki: Chris.
Sophie Anderson- nauczycielka języka angielskiego w Williamson Private School, uczy w Leeds od niedawna, wcześniej wraz z rodzeństwem mieszkała w Bradford, jest dopiero co po studiach a już trzy razy zmieniała pracę (dwie szkoły w Bradford, z czego jedna dla dzieci ‘’z problemami’’); zawsze zaangażowana, chętna do współpracy z uczniami, wybuchowa, nieprzewidywalna, idzie na ugody, chce jak najwięcej przekazać swoim uczniom co często kończy się złym samopoczuciem, łatwo się przywiązuje; piegowata brunetka, starsza wersja Annalise, włosy zawsze związane w kok, spódnice i marynarki w stonowanych kolorach, bo jak uważa: ‘’w jej zawodzie nie wypada’’. Wielu licealistom wpadła w oko, lubiana przez grono pedagogiczne. Lubi pływać, w Bradford była w reprezentacji, pisze wiersze. Ludzie biorą Sophie za matkę Annie i Chrisa. Ksywki: Soph, Linda. Słaby punkt: rodzeństwo, jej wiersze, praca.
Elizabeth/Lizzie Willow Hill- trzecioklasistka z aspiracjami, spokojna, wyważona, zupełne przeciwieństwo Sophie, zawsze stawia na swoim, zmienny charakter, łatwo wpada w depresję, typ zazdrośnicy. Przyswajanie materiałów sprawia jej problemy dlatego najczęściej spotyka się ją z książkami. ‘’Matka uciśnionych’’, która zdolna jest do wszystkiego. Wysoka (dużo wyższa niż Sophie), posiada kobiece atuty; średniej długości proste, czarne włosy, grzywka, okulary, duże zielone oczy. Ksywki: Lizz, Lizzie. Słaby punkt: jej pełne imię, którego nienawidzi (kojarzy jej się z domem), przeszłość, Joey, uczucie jakie darzy do Sophie.
Dylan Frankie Ross- drugoklasistka śmiertelnie zakochana w Joey’u; od nowego półrocza specjalnie zapisała się do cheerleaderek by zbliżyć się do kapitana drużyny piłki nożnej w WilliamsonSchool; typ chłopczycy, krótko strzyżone brązowe kosmyki z pasemkami w trzech kolorach, niziutka, płaska, obkolczykowana, zawsze mocno umalowana, nosi koturny, ubrania i dodatki wbrew regulaminowi szkoły (mundurkowy krawat przerobiła na opaskę); ma problemy w szkole ale przez wysoko postawionych rodziców jeszcze jej nie wylali; niezdara, mimo starań mało co jej wychodzi, w grupie silna, zarozumiała, ale w pojedynkę cicha szara myszka, zbyt przerażona by zagadać pierwsza; opryskliwa a mimo to wrażliwa, od dziesięciu lat gra na fortepianie, więc często widuje się ją w Sali muzycznej (wymóg rodziców) Uwielbia kawę, czasami popija alkohol. Ma poważne problemy zdrowotne, z których tylko jedna z dziesięciu to astma. Ksywki: --- Słaby punkt: złe ludzkie intencje, siorbanie, Joey.

Czas i miejsce akcji:
Rok szkolny 2010-2011, jesień/zima
Miejsce: prywatna szkoła z internatem Williamson Private School w Leeds

Kryptonim yaoi [part IV]

4.  Jak z prawdziwego ukesia zrobić Homunculusa.
-Nii-san!
-Wiem, Al, ja także przepraszam. To przecież przeze mnie wyjechałeś na kilka dni do Rosembool, zgadza się?
Bracia Elric siedzieli w bibliotece, przeglądając kolejne sterty starych tomiszczy.
-Tak, Ed-kun, musiałem przemyśleć parę spraw, po tym, jak się pokłóciliśmy. Ale nie martw się, już wszystko dobrze. Cioteczka Pinako przygotowała dla mnie gulasz warzywny. Dla mnie, wyobrażasz sobie? Myślała, że i ty się zjawisz; kazała Cię także pozdrowić.
Alphonse wstał z krzesła, po czym, udając, że przykłada do ust palące się cygaro zaskrzeczał:
‘’-Powiedz temu kurduplowi, żeby się trzymał i pił więcej mleka.’’
-A Winry? –spytał starszy z braci między jednym a drugim spazmem niepohamowanego śmiechu.
-Winry… Chyba nie była w humorze. Pewnie zła jak diabli, że się nie zjawiłeś. –dodał Al, niespokojnie wiercąc się na krześle.
Słysząc to Edward przełknął ślinę, jednocześnie zamykając oczy. Od dawna wiedział, że Winry Rockbell darzy go takim a nie innym uczuciem, jednak, zważając na okoliczności… Nie, nie może wyjawić tego bratu. To jego jedyna tajemnica.
-Nii-san?
-Hę?
Może byś mi tak łaskawie wytłumaczył co się działo przez te dwa dni gdy mnie nie było, co?
-Ach, nic ciekawego. Ot, spokojne życie wojskowego. –uśmiechnął się głupkowato.
-Nic ciekawego?! Spokojne życie?! To dlaczego jeszcze rano korytarz przy pokojach Mustanga, Armstronga i Hawkeye był jednym wielkim stosem ruin i popiołów? Gdy spytałem się sierżanta Brosha, on tylko wzruszył ramionami i wyszeptał coś w stylu: ‘’Aaaa, nic, Al-kun, to tylko małe utrudnienia podczas wykonywania misji’’, Ross spłonęła rumieńcem mamrocząc cały czas o licencji i dodatkowych godzinach w pracy, a major Armstrong-sama zdjął koszulę, po czym, pokazując te swoje przerażające muskuły wykrzyknął: ‘’Alphonse Elric! Spuśćmy na to zasłonę milczenia! Jest to popularny zwrot, od pokoleń wykorzystywany w rodzie Armstrongów!’’ CO. TU. SIĘ. DZIAŁO?
Nastała chwila niezręcznej ciszy, podczas której, młodszy z braci z uwagą przyglądał się starszemu, ten drugi natomiast był niemal całkowicie pogrążony we wspomnieniach dzisiejszego poranka.
Mężczyźni całkowicie zajęci sobą nie mieli nawet zamiaru wychodzić na korytarz i interweniować, zrobili to jednak po tym, jak Edward usiadł na biurku, po czym, między jednym a drugim przyśpieszonym oddechem wykrzyknął:
-A więc to tak! A to gnidy… Chyba moja lista z osobami, którym muszę wpieprzyć nieco się poszerzy!
-Ale niby co? –mruknął Roy, zdezorientowany przez nagłą zmianę zachowania u swojego chibi Edwarda; przerwał więc całowanie złotowłosego by przyjrzeć się jego twarzy.
-No, oni!
-Jacy znów oni? –przegryzł płatek ucha Elrica, powodując u tego drugiego jeszcze większe zniecierpliwienie.
-Ross, Brosh, Farman i reszta! Już wiem, dlaczego tu ze mną przyszli, wiem jaki mieli w tym swój cel! Doskonale wiedzieli, że się tak zachowasz, musieli podejrzewać coś o nas od dłuższego czasu i…
-Hola hola hola! –płomienny oderwał się od chłopaka, śledząc przy tym jego minę. –To TY ich tu przysłałeś?!
-To znaczy… Nie… Nie tak jak myślisz. –policzki biednego Eda zmieniły barwę na buraczkową, a złote oczy powiększyły się co najmniej dwa razy. Widząc to Roy pokręcił ze zrezygnowaniem głową, po czym szybkim ruchem ręki pociągnął go za sobą w stronę drzwi, w biegu nie zapominając jednak o swojej rękawiczce i górze od wojskowego uniformu- musiał wyglądać przynajmniej dziwacznie.
-Skoro ty jesteś za to odpowiedzialny, to musimy to naprawić. Chodź, dzieci słuchają się dorosłych, Stalowy. –rzucił przez ramię jednocześnie otwierając drzwi.
No tak… Nawet teraz nie mógł sobie odmówić uszczypliwego komentarza. –Elric uśmiechnął się na wspomnienie ciepłych rąk go ściskających oraz na widok miny pułkownika po wyjściu z gabinetu. – Bo rzeczywiście, obraz przywoływał różne, można rzec nawet ekstremalne odczucia, od zażenowania aż po wściekłość. Najgorszym okazało się jednak to, że nie wiadomo było, kto znalazł się w gorszej sytuacji- para prawie że w bokserkach, czy może pobici koledzy z pracy w osłupieniu przyglądający się zarumienionym mężczyznom.
-Zupełnie jak dzieci…
-To co, Stalowy, zrobimy z nimi porządek? –mruknął w odpowiedzi Mustang, ze wszystkich sił starając się ukryć zażenowanie z powodu sytuacji, w jakiej został przyłapany. Niestety, udało mu się wystrzelić kilka płomieni, bo nagle pojawiło się dopełnienie tej jakże komicznej sytuacji. Major Alex Louis Armstrong, bo właśnie on ukazał się w przejściu, w ogromnych rozmiarów wojskowym uniformie wpatrywał się w zebranych, nie kryjąc przy tym wielkiego rozbawienia zaistniałą sytuacją.
-To żeśmy się wkopali. –wyszeptał Elric, zanim do końca nie spłonął rumieńcem. Ku jego wielkiego zdumieniu nikt z zebranych nie raczył jednak odpowiedzieć- wszyscy z miną, która wyrażała zapewne: ‘’zaraz zginę, zaraz zginę, umrę w mękach, jak nie pod gruzem, to nad ogniskiem’’ wpatrywali się w Mustanga; ten natomiast wlepił w każdego z osobna pełne pobłażania spojrzenie, po czym mruknął:
-Jeśli ktokolwiek z tu zebranych przyzna się, co działo się dzisiejszej nocy, spłonie żywcem zanim się zorientuje. A potem… Potem zostanie jeszcze raz zabity. –dodał chyba nie w pełni świadomy przed chwilą wypowiedzianych słów; uspokojony jednak wyrazem ‘’hai!’’, wykrzyczanym przez siedem zastraszonych gardeł uśmiechnął się pod nosem, po czym zrobił coś, czego nawet Edward nie mógł przewidzieć. Pocałował zdezorientowanego, prawie nagiego Elrica na oczach wszystkich, by po chwili wyrzucić z gabinetu wszystkie jego ubrania.
-Strzała, Stalowy. –i już go nie było.
A Ed? Biedak nie patrząc w oczy zebranych pozbierał ciuchy porozrzucane po całym korytarzu i wybiegł z budynku; na jego twarzy rumieniec tkwił jednak nadal długo po tym komicznym wydarzeniu.
-…I wtedy podsłuchałem ich rozmowę. Havoc wyszeptał: ‘’Czyli jednak uke, a to ci dopiero’’, na co Ross dodała: ‘’a idź mi z tym yaoi! To przez tą waszą misję musieliśmy czyścić korytarz.’’ Jednak ja nic z tego nie zrozumiałem, nie wiem przecież co to oznacza to całe ‘’uke’’, czy ‘’yaoi.’’ To jakiś rodzaj Homunculusa? Nii-san, ty mnie w ogóle słuchasz?
Edward jednak nadal bujał w obłokach, odtwarzając w pamięci wszystkie uczucia jakie przeżywał niecały dzień  temu, żył nimi cały zatracając się w każdym z osobna. Złość. Wściekłość. Smutek. Rozpacz. Nadzieja. Niedowierzanie. Ekscytacja. Pożądanie. Miłość?
-Bracie! Dlaczego się rumienisz i w dodatku tak głupkowato uśmiechasz?
Te jego ciemne tęczówki, zaróżowione usta obdarowujące jego rozgrzane ciało pocałunkami; niski, i, mimo charakteru niezwykle delikatny głos…
-Edwardzie Elric!!! –chłopak zszedł na ziemię dopiero gdy Al zaczął mu wrzeszczeć prosto do ucha. –Ech, wiem, że prawdy prędzej dowiedziałbym się od pułkownika niż od Ciebie; zadam Ci więc jedno, jedyne pytanie. Czy brałeś udział w tych dziwnych wydarzeniach? Znów się w coś wpakowałeś? Odpowiedz mi, Ed!
Złotowłosy uśmiechnął się pokazując mleczne zęby, a następnie podszedł do swojego młodszego brata z zamiarem poklepania go w metalowe ramię.
-Ależ oczywiście że nie, Al.