Forbidden Love [part II]

[2.09/19:48- wtorek]
~Joey~
Biegnę z Sèbastienem w kierunku poddasza. To moje ulubione miejsce. Po lekcjach jest tu pusto, nikt tutaj nie przychodzi, oczywiście oprócz mnie. Drogę przepełniają nam nasze śmiechy, gdy próbujemy siebie wyprzedzić. Nagle docieramy pod drzwi,, do mojego tajemniczego ogrodu”. Ławki są równo ustawione, tablica jeszcze z dzisiejszym tematem: Przygotowanie przed rozpoczęciem roku szkolnego. Regulamin BHP. Nasza kochana panna Sophie nawet nie poruszyła tego tematu.
Widzę jak chłopak powoli wchodzi na strych i przygląda się każdej rzeczy ustawionej na pólkach ciągnących się na ścianie z oknem.
-To jest sala pani Anderson, uczy ona języka angielskiego oraz prowadzi kółko teatralne, a przy okazji jest wychowawcą jednego z najprzystojniejszych chłopaków w tej szkole- uśmiecham się zadziornie w stronę blondaska.
-Mówisz o tym garçon z twojej klasy… Jak on miał… McCrass? -chłopak próbuje powstrzymać uśmiech wyginający jego malinowe wargi.
-Pragnę Cię poinformować, mój drogi, że większość dziewczyn nie zwraca uwagi na tego goryla, lecz na pół Włocha z jego klasy, niejakiego Joey’a Cattaneo- mówię poważnym tonem, jednak, gdy widzę jego twarz, wybucham śmiechem.
Sèbastien po chwili dołącza się do mnie i oboje zanosimy się śmiechem. Po kilku minutach nasze śmiechy cichną, a ja ukradkiem spoglądam na młodszego chłopaka, który przygląda się kostiumom na manekinach.
-Chodź- ciągnę go za rękę, aby pokazać mu ,,moje” miejsce.
Młodzieniec cicho podąża za mną, wyraźnie zaskoczony powagą i uczuciem w moim głosie. Dochodzimy w ciemny kąt strychu, otaczają nas regały z książkami, o których nikt nie ma pojęcia, a są tutaj zapewne od kilkunastu lat. Prawda jest taka, że nasi woźni sprzątają na poddaszu tylko przestrzeń, w której znajduje się tablica oraz ławki, a także naszą małą szkolną biblioteczkę. Uczniowie też tu nie przychodzą, bo nie widzą sensu w łażeniu po klasie w czasie wolnym.
Siadamy powoli na podłodze w ciszy; możemy usłyszeć jedynie nasze oddechy-regularne i głębokie.
-Przychodzę tu w każdej wolnej chwili. Dostałem klucz od pani Anderson po tym, jak ujrzała mnie… Nie ważne. Po prostu od niej mam klucz. Najbardziej lubię tu przebywać w nocy bądź późnym wieczorem, gdy jedynym oświetleniem są gwiazdy oraz księżyc. Wtedy jest tu tak… magicznie. Wiem wtedy, gdzie jest moje miejsce. Wiem, że i może jestem sam, to i tak mam coś, na czym mi zależy i co jest sensem w moim życiu. Czytam książki z tych opuszczonych regałów, są tu rzadkie utwory, takie jak sonety Williama Shakespear’a, powieści Dickensa, oraz wiele wiele więcej romantycznych arcydzieł. Wiem, że to dziwne, że chłopak czyta takie dziewczyńskie bzdury, ale one mają głębszy sens. To nie tylko wyciskacze łez dla nastolatek w depresji, lecz utwory, nad którymi trzeba się uważnie zastanowić…
-Wcale nie jest to étrange- blondyn cicho szepcze patrząc mi w oczy.- Uważam, że to naprawdę suave.
-To chyba komplement- cicho się śmieję.
-Tak. Powiedziałem, że to… słodkie? Tak to się u Was mówi?
-Naprawdę uważasz, to za słodkie?
Chłopak niepewnie kiwa twierdząco głową. Przyglądam mu się chwilę, gdy zażenowany opuszcza powoli głowę. Na jego bladych polikach widocznie odznaczają się płonące żywą czerwienią rumieńce, dodające mu jeszcze słodszego uroku. Widzę jak delikatnie przygryza wewnętrzną stronę policzków.   Dłonie zaciska w pięści.
-Hej, petit, czym się tak denerwujesz?- mówię łagodnie patrząc się na jego twarz, ukrytą pod zasłoną białych włosów.
Chłopak powoli podnosi głowę, gdy słyszy to jedno słowo w moich ustach. Petit.
-Ty mówisz po francusku?- pyta cicho.
-Nie, ale robię postępy- puszczam w jego stronę oczko.
Sébastien delikatnie się uśmiecha, na co moje serce zaczyna galopować. Hej, hej, hej! Ja go znam dopiero od kilku dni! Jednak, gdy widzę go w pokoju po zajęciach czuję, że będzie dla mnie kimś ważniejszym. Hej! Ogarnij się, Cattaneo! To jest tylko twój podopieczny. W dodatku chłopak. No co do tego ostatniego-to chyba nie sprawia większego problemu. No, ale to nie zmienia faktu, że go prawie nie znam!
- Opowiedz mi o sobie - chłopak cicho szepcze, jakby czytał mi w myślach,  tym samym wyrywając mnie z przemyśleń.
- A co chcesz wiedzieć? - mówię delikatnym tonem
-Wszystko. Jak mamy mieszkać ze sobą w jednym chambre to coś o Tobie muszę wiedzieć- blondyn mówi coraz odważniej.
-Jestem Joey Cattaneo, moja matka jest Włoszką, a ojciec Walijczykiem.  Jednak z mamą rzadko się widuję. Wiesz, ona nazywa mnie Juan i to wtedy tak śmiesznie brzmi. Z tatą spotykam się częściej, ale też nie za często. Uważa on, że nauka jest najważniejsza, a takie częste spotkania mogą tylko mnie rozleniwić. Jestem jedynakiem, a moi rodzice nigdy nie wzięli ślubu.  Wiesz,  przygoda na jedną noc-wzdycham ciężko. -Kocham książki,  wtedy przenoszę się do innego świata.  Świata bez porażek,  zdrad i nieszczęścia. Wcielam się w bohaterów i mogę wtedy czuć to,  co oni czują. Nie mam zbytnio przyjaciół.  Nie ufam ludziom. Muszę to poczuć, że mogę zaufać drugiej osobie...
- Czy czujesz, że możesz mi zaufać? - Sébastien nieśmiało wypowiada te piękne słowa. Otwieram szeroko oczy w niedowierzaniu.
- Jesteś inny niż wszyscy, których znam. Jest w Tobie coś, co mnie do Ciebie przyciąga-na chwilę się zatrzymuję, aby przyjrzeć się reakcji młodszego chłopaka.  On wbija wzrok w podłogę i zabawnie bawi się pqlcami. -Może to ta Twoja nieśmiałość?  Albo ten uroczy akcent?  Sam nie wiem.  Pomimo tego,  że znam Cię niecałe 2 dni, to mam wrażenie, że mogę Ci zaufać-ostatnie słowa rozpływają się gdzieś w powietrzu.
Blondyn patrzy na mnie zaskoczony,  wargi ma rozchylone, a ciemne oczy wpatrują się w moje.
- A ty mi ufasz? -kładę się na podłodze i wygodnie wyciągam nogi.
- T-tak. Myślę, że tak. Jesteś jedyną osobą, która była dla mnie miła od mojego przyjazdu tutaj. Ty zaoferowałeś mi aide. Inni tylko patrzyli na mnie spode łba i cicho komentowali. Ogólnie staram się nie przejmować krytyką innych,  ale to boli-chłopak patrzy się w podłogę,  plecy ma zgarbione, a ręce obejmują nogi przyciśnięte do klatki piersiowej. -Mój frére zawsze mnie bronił i był przy mnie, nie pozwalając innym mnie skrzywdzić. Teraz jestem seul.
-Nie jesteś sam! Masz mnie-powoli podnoszę się do pozycji siedzącej i kładę dłoń na barku nastolatka. -To,  że nie ma przy Tobie brata nie znaczy,  że jesteś sam. Pamiętaj , że możesz mi wszystko powiedzieć.  Zaopiekuję sie Tobą-mruczę starając się rozweselić pierwszaka.
Czarnooki odwraca delikatnie głowę w moją stronę.
-Naprawdę robisz postępy-mówi cicho patrząc mi w oczy. 
-Ty też nie mówisz najgorzej po angielsku.  Pomijając ten Twój uroczy akcent-posyłam mu ciepły uśmiech, który chłopak natychmiast odwzajemnia.
Patrzę szybko na zegarek,  który wskazuje juz 20:38.
- Chodź-ponownie dzisiejszego dnia łapię Sébastiena za rękę i ciągnę go za sobą.
Stajemy przed dużym oknem wychodzącym na ogrody za szkołą.  Widzimy mały staw oświetlony blaskiem księżyca. Woda ma srebrnawą barwę,  a tafla idealnie odbija całe gwieździste niebo. Chłopak staje zaraz przy szybie, a ja tuż za nim.
-Beau -Sébastien cicho szepcze.
- Tak. Tu jest pięknie.  Już chyba wiesz czemu tak bardzo lubię to miejsce-mruczę mu prosto do ucha.
Blondyn sennie przytakuje głową i przykłada czoło do szkła.
-Twoja kolej-mówię.
Sébastien patrzy się na mnie z zamyślonym wyrazem twarzy.
- Teraz ty opowiedz mi o sobie .
Chłopak jeszcze chwilę stoi przy szybie i wyraźnie o czymś myśli. Po kilku sekundach odwraca się przodem do mnie i opiera się plecami o parapet.
- Jestem Sébastien Enzo Chatier. Mam brata Théo, który się mną opiekuje od kiedy skończyłem 6 lat.  Wtedy nasi rodzice zginęli w wypadku,  a grand-mère nie chciała nas. Théo miał wtedy zaledwie 16 lat. Mieszkaliśmy w starej opuszczonej kamienicy,  mój frére rzucił szkołę i zatrudnił się w małym sklepiku prowadzonym przez monsieur Pussin. Théo wracał codziennie z siniakami, nie jadł,  był bardzo chudy.  W końcu pewnego dnia police zamknęła sklepik, a monsieur Pussin już nigdy nie widziałem.  Uczyłem się przeciętnie. Nie mam się czym chwalić. Po powrocie ze szkoły zamykałem się w moim chambre na poddaszu i siedziałem tam do końca dnia.  Théo dostał pracę w paryskiej gazecie jako asystent redaktora,  ale szybko odkryli jego talent do pisania i go w końcu przenieśli. Do Londynu- ma twarzy chłopaka maluje się ból i niepewność,  ale próbuje to ukryć.  Dość nieporadnie.
- Współczuję...
- Nie mów tak. Nie musisz mi współczuć. La vie continue- mówi spokojnie nie przestając patrzeć mi w oczy.
-Ale to takie... okropne. To, co cię spotkało.
-Nie zawsze la vie musi być przyjemne i usłane różami.  Moje życie było usłane cierniami. Ale nic na to nie poradzę.
Patrzę na niego z troską i współczuciem. Tak młody chłopak doświadczył w życiu tak wiele bólu.  Chcę mu pomóc.
Nagle chłopak cicho ziewa i wyciąga się.
-Chyba juz czas spać.  Jutro są zajęcia- mówię cicho z uśmiechem na ustach.
Sébastien pochyla się do przodu i opiera swoją blond głowę na mojej piersi.
-Chyba tak-mruczy cichutko.
Na mojej twarzy pojawia się jeszcze większy uśmiech, a moja ręka zatapia się w jasnych kosmykach młodzieńca.  Delikatnie głaszczę jego głowę czochrając przy okazji jego miękkie jak jedwab włosy.
- Chodźmy już-szepczę mu na ucho.
Blondyn powoli podnosi głowę i mruży oczy. Kiwa głową i zamyka oczy.  Chichoczę cicho i całuję go w czubek głowy.
-Chodź śpiochu-łapię go za dłoń i kieruję się z nim w stronę schodów.
-Oui, Jo-mówi sennie, a moje serce bije 10 razy szybciej.  Jo. Moje imię brzmi cudownie w jego ustach.  Oui...

[02.09/21:08- wtorek]
~Lizzie~
Sophie zapomniała swojej torebki, a że wie doskonale że w każdej chwili może mnie bezczelnie wykorzystać to o przyniesienie jej na parking przed szkołą prosi właśnie mnie.
-Zamienię tylko słówko z Williamson, skarbie.
-Myślisz, że jest jeszcze w pracy? –stoimy na parkingu otaczającym placówkę z obydwu stron, w mroku lśnią zapalone światła u domowników w internacie, tworząc skrzydło lewe i prawe a na samym środku śpi ogromny, nieforemny budynek główny, który dosłownie przed sekundą opuściłyśmy.
-Ja to wiem. –cmoka w powietrzu na pożegnanie i kręci tyłkiem na odchodne, wywołując tym samym przeciągłe westchnięcie a zaraz po nim krótki, urywany śmiech.
-Przecież to jeszcze dziecko- nigdy nie widziałam tak niefrasobliwej, nierozsądnej ‘’dorosłej’’ kobiety. Ktokolwiek kto pozwolił jej gdziekolwiek nauczać nie był raczej do końca trzeźwy. Albo omamiony. –mruczę pod nosem, uśmiechając się do swoich chorych (nawiasem mówiąc) wyobrażeń. –Chociaż do niej przemawia chyba bardziej ta druga opcja.
Nie mam najmniejszej ochoty po raz drugi wchodzić do uśpionego w mroku liceum, jednak bardziej od tego lękam się o swoją cnotę, gdybym całkiem przypadkowo tej torebki jednak nie przyniosła –wiem przecież, jak trudno jest się jej opanować, nawet teraz. A może właśnie szczególnie teraz, gdy obie jesteśmy już pełnoletnie. Dlatego z kolejnym w przeciągu kilku minut westchnieniem otwieram skrzydło drewnianych drzwi- jedno w zupełności wystarczy bym zmieściła się i ja i moja szkolna torba wesoło dyndająca u ramienia. Wita mnie ogromny hol a gdy zadzieram głowę wyżej tak bardzo znany mi szyld: ‘’Welcome, students! Williamson Private School’’ Skręcam w lewo, na schody, mijam sale przyrodnicze –oglądając się, tak dla pewności oczywiście. Nigdy nie wiadomo czy pani Johnson lub profesor Pichwick nie chowają zmutowanych stworzeń w swojej wspólnej sali oznaczonej jakże trafnym numerem 169. –na pierwszym piętrze gabinet dyrektora –z którego, rzeczywiście, rozlegają się stłumione odgłosy rozmów, głuchych odgłosów. –sekretariat, skrzydło sportowe, sale matematyczne, calutki rząd artystycznych na drugim piętrze i wreszcie wąskie, kręte schodki prowadzące na trzecie piętro. Pum, pum, pum, baleriny z usztywnianą podeszwą stukają lekko o posadzkę. Pum, pum, pum, zatrzymuję się nagle, zdając sobie sprawę, że to nie ja wydaję ów odgłos ale ktoś przekręcający właśnie klucz w drzwiczkach na strychu. Ktoś. Nie ja.
Podchodzę jeszcze bliżej a w ciemności dostrzegam plecy, barki, tylko drobny skrawek czupryny postaci niknącej w środku, postaci, którą poznałabym chyba nawet po plecach. Poprawka, właśnie po samych plecach.
Joey. Ale co on tu robi?
Mijam drewniany, już spróchniały próg, wchodzę do środka ostrożnie, ale zjawy kolegi z klasy już nie ma, ani przy cieniach ławek, ani przy biurku Sophie, ozdobionego aktualnie przez wielki kształt torby.
Czyżby mi się przywidziało? Ale nie, nie możliwe… W takim razie, skąd ma komplet kluczy na górę? Skąd i po co?
I nagle już wiem, a wiedza ta powoduje, że w locie łapię za rączki torebki, zbiegam po schodach szybko, niemal na złamanie karku, trzecie piętro, ziuu, gabinet dyrektora, drugie piętro, pierwsze, sale przyrodnicze, parter, parking.
Sophie!
Łapiąc niespokojny, drżący oddech zatrzymuję się tuż przy nonszalancko opartej o swojego smarta kobiecie, pochylam się do przodu, uspokajam wnętrzności próbujące dostać się na zewnątrz.
-Już jesteś- coś szybko ci zeszło.
Nie odpowiadam. Wściekła rzucam w piegowatą twarz, najpierw torebką od Gucciego wypełnioną po brzegi tomiszczami zagranicznej poezji by następnie do lecącego przedmiotu dorzucić także i naręcze kluczy.
-Co ci jest?
-Nic. –cedzę przez zęby, odwracam się też na pięcie by Sophie nie zauważyła łez ciurkiem spływających po nie mniej drżącym niż reszta ciało podbródku.
Ale… Jak ona mogła? On, i… i mo-oja Sophie…?
-Oh, daj spokój!
Przyspieszam kroku by jak najszybciej zostawić za sobą aktualnie śmiejącą się kobietę.
-Też cię kocham, uparta panno Elizabeth.

[3.09/09:33- środa]
~Dylan~
Zamknięta na cztery spusty w Sali Muzycznej na trzecim piętrze czuję się jak u siebie w domu- sam na sam z nieruchomymi instrumentami każdej maści, począwszy na dętych, przez smyczkowe, a skończywszy na nim. Okazałym, pyszniącym się wielkością na samiutkim środku. Właśnie jego dotykam dzień w dzień głaszczę czarno białe klawisze, uciekam się do świata muzyki, harmonii, barwy, dźwięku. Za każdym razem gdy jest coś nie tak.
A takich razów jest tu raczej wiele.
Aktualnie ze wszystkich sił próbuję przejść przez ósmą stronę nokturnu es-moll –a uwierzcie, po stokroć wolę to niż… geografię, na której powinnam teraz siedzieć- ale to ‘’coś’’ nie pozwala dokończyć melancholijnego utworu, śmiejąc mi się prosto w twarz. Tym owym ‘’czymś’’ jest obraz Jego, który wpełza do mojego umysłu niepostrzeżenie, gdy tylko choć na chwilę zatracam się w Chopinowskim dorobku.
-Kuźwa mać. –uderzam głową o klawisze a po sali roznosi się donośne ‘’phrhrh’’. –Zamiast zastanawiać się jak mu to powiedzieć to zamykam się jak jakaś aspołeczna dziewucha.
Kocham go od roku, od roku tłumię w sobie to przejmujące uczucie. To boli, boli za każdym razem gdy widzę go w otoczeniu innych kobiet, gdy macha do nich, uśmiecha się do nich, je z nimi, rozmawia.
Próbowałam być bliżej, naprawdę, starałam się. Ale po prostu nie potrafię, nie jestem w stanie. Nie umiem. Najpierw starałam się być dla innych miła- oczywiście, próba odniosła odwroty efekt do zamierzonego. Biedny pan Collins. A właściwie nie. Nawet mi go nie żal. Potem starałam się być pomocna, zmieniałam wszystkie uciążliwe dla innych cechy charakteru by być choć odrobinę do niego podobna, by móc naturalnie z nim porozmawiać. Udało mi się to trzy, góra cztery razy. A za każdym z nich miałam wrażenie, że patrzy się na mnie jak na znajomą ze szkoły, uciążliwą, niepoprawną buntowniczkę. Błąd, on nawet się na mnie nie patrzył. Był gdzie indziej, nieobecny duchem.
A wtedy, po miesiącach rodzącej się depresji, ciemności i smutku, złapałam się ostatniej deski ratunku.
-Nawet nie pamiętam co takiego obiecałam tym dziewczynom, że przyjęły mnie do cheerlederek. Może piwo. A może wódkę. Nie wiem. –szepczę, delikatnie gładząc powyślizgane od nieustannego kontaktu z ludzkim potem klawisze. –Nie wiem też jak się zachować w rozmowie w cztery oczy. I co powiedzieć?
Wstaję, wysokie koturny stukają o drewniany podest gdy schodzę z niego lekko, przybliżając się do kontrabasów, wiolonczel i skrzypiec ustawionych w równiutkim rzędzie po lewej stronie sali. Obkręcam się wokół własnej osi raz i drugi, czarna, muślinowa spódnica kręci się razem ze mną.
Tu jest mój własny, mały świat. Nie, nie świat, światek. Świateczek.
I nikt mi go nie odbierze.
-Ekhem. ‘’Może mnie pan nie zna, ale ja pana kocham. Zaskoczony?’’ –śmieję się cicho, przejeżdżam opuszkiem palca wskazującego po zakurzonej powierzchni gryfu. –‘’Uh, co pan taki dzisiaj zmanierowany? Może wspólna kolacja w najdroższej restauracji? Nie, woli pan wypad do McDonalda? Nie ma sprawy.’’ –chwytam za pudło rezonansowe wiolonczeli po prawej, ciągnę w górę wraz ze smyczkiem i zaczynam grać początek skocznej, wesołej melodii… zaczynam, bo wychodzi z tego tylko jakiś kolejny rzewny wyciskacz łez. Z obrzydzeniem odrzucam więc przedmiot jak najdalej od mych rąk.
-Rzeczywiście, aspołeczna dziewucha. I w dodatku gada do instrumentów. Nie? –puszczam oczko w stronę leżącej wiolonczeli i przekrzywiam głowę lekko w bok, jakby wyczekując odpowiedzi. Ona jednak milczy, nie odpowiada.
Dziwne, gdyby było inaczej.

[5.09/12:24- piątek]
~Lizzie~
-Dlaczego tylko trója? –wściekła pochylam się nad biurkiem nauczyciela od angielskiego, nawet na niego nie patrząc. –Należało mi się więcej.
-Czyżby? –po wesołej odpowiedzi pani Anderson jej brwi podjeżdżają do góry.
Podpieram się pod boki w geście wzburzenia, oskarżycielsko wypinam się jeszcze bardziej.
-Kartkówka z J.R.Ackerley’a i Geville’a? Z  ostatnich lekcji? Z dwóch PIERWSZYCH lekcji w NOWYM semestrze?!
-Widziałam, że nie uważasz.
-Uh, może zgadnij czemu. –fukam.
-Jakoś Joey sobie poradził, właśnie sprawdzam jego pracę. Dlaczego ty…
To już przeważa szalę.
-A co ma do tego Joey, do jasnej cholery?! –pięścią walę o drewniany blat. –I skąd to ciągłe porównanie? Joey i ja?! CO ON MA DO TEGO?
Sophie krzyżuje drobne ręce na piersi, wpatrując się we mnie spod lekko przymrużonych powiek. Jest wyraźnie zdekoncentrowana i myśli chyba, że to tylko chwilowy zły humor.
Jakże daleka jest od prawdy.
-Martwię się tylko o twoją przyszłość, Lizzie. –zaczyna tym swoim cichym, powolnym głosem, co rozwściecza mnie tylko jeszcze bardziej.
-O moją? O moją przyszłość, taa? Zamartw się może o przyszłość Joey’a, skoro tak dużo o nim gadasz.
-Lizzie, co cię ugryzło? –kobieta wstaje, choć nawet wtedy jest dużo niższa ode mnie. Z jej ciała bije dziwna pewność siebie. A ja jakby tylko na to czekam. –Dlaczego tak dziwnie się zachowujesz?
Uśmiecham się krzywo, choć temu dziwnemu wykrzywieniu warg daleko od wesołej miny, wlepiam ostatnie, zawistne spojrzenie w milczącą, nadal chyba domagającą się odpowiedzi kobietę i staję w przejściu.
-Domyśl się dlaczego. –słodka odpowiedź zostaje wyparta przez głuchy odgłos zamykających się drzwi.
-Lizzie? Lizz?
Jak ja jej nienawidzę.
-Elizabeth! Elizabeth Willow Hill!

[8.09/20:05- poniedziałek]
~Dylan~
Czuję się strasznie nieswojo we wnętrzu męskiej części internatu, jakbym bez uprzedzenia wkroczyła w intymną, wydzieloną przestrzeń każdego z mężczyzn, na szczęście jeszcze nie zwracających na mnie uwagi. Mnąc rąbek wełnianego swetra w różnokolorowe, geometryczne wzory szukam pokoju numer 203 i, teraz już nie na szczęście, dosyć szybko go znajduję. Blednę i rumienię się na zmianę, a nogi trzęsą się dwa razy intensywniej.
Dziwię się, bo wokół Jego pokoiku zgromadził się już sporawy tłum i przez myśl na chwilę przechodzi mi, że to dlatego, że mam zamiar wyznać mu swoje uczucia- dopiero po chwili odsuwam od siebie ten idiotyczny tok myślenia.
Podchodzę jeszcze bliżej i dopiero wtedy dociera do mnie, z jakiej okazji zebrał się ten męski tłum.
-Idioto, idioto otwieraj! –długowłosa trzecioklasistka w okularach, bardzo wysoka i niemal tak samo piękna wali w drzwi rękoma i nogami, kopie i drze się na zmianę, a na dywanik w holu skapują wielkie krople łez. –Otwieraj! M-musisz wyjaśnić mi pewną sprawę! Co łączy cię z So… znaczy, z panią Anderson, no-no już, odpowiadaj! –na wydźwięk znanego nazwiska tłum reaguje pewną dozą zaciekawienia, ja natomiast przecieram oczy ze zdumienia docieram do drzwi numer 203 i dopiero teraz zbieram się na odwagę.
-Z panią Anderson? A nie czasami z Williamem Roberts’em, tym czwartoklasistą? –i nagle zdaję sobie sprawę, że naprzeciw nas stoi nie tłum gapiów, nie Joey, ale jakiś nieznajomy, opierający się o drzwi do pokoiku trenera.
Ten natomiast wpatruje się z niedowierzaniem najpierw na tegoroczną, zalaną łzami, maturzystkę a później na mnie.
W holu zalega uciążliwa cisza, cisza przed burzą aż wreszcie chłopak otwiera usta.
-Um… Bonjour?