Koda.
Zawroty głowy oraz
trudności w oddychaniu to pierwsze, co odczuwam po przebudzeniu. Wszystko inne,
jakby mniej ważne- mrowienie w okolicach palców, tępy ból po upadku, czy
przeczucie, że ktoś mi się przygląda wracają powoli, wraz ze zdolnością stałej
obserwacji otoczenia, w jakim się znajduję.
Tym otoczeniem,
okazuje się być niski sufit w moim własnym domu, którego nie sposób pomylić z
żadnym innym, a to przez małą, ledwie widoczną dziurę, w poprzek zaklejoną
drewnem o innej barwie niż to, z którego wykonana jest cała izba. Dlatego też,
gdy tylko zauważam ów kawałek dębowej sklejki uśmiecham się wiedząc, że
całkowicie bezpieczna znajduję się w swoim własnym łóżku, zewsząd otoczona
kojącym zapachem siana i coraz większym przeczuciem z czasem przeradzającym się
w pewność, że obserwatorem moich, nadal z lekka apatycznych ruchów, jest Klara.
Nie mylę się.
-Jezusie drogi!
–dziewczyna, dotychczas siedząca przy wejściu, teraz wstaje i zaledwie w kilku
mrugnięciach dopada do mego łoża.
-Co za piękne
przywitanie. –mruczę, choć z mojego gardła wydobywają się bardziej urywane,
wycharczane sylaby niż całe zdanie.
-Ty… -w oczach Klary
stają łzy, wielkie, ogromne, ogromniaste krople. –Ty… Jak mogłaś? Tak się o
ciebie martwiłam! Czekałam na ciebie w umówionym miejscu, już kilka godzin
przed zachodem słońca- czekałam i czekałam, a ciebie nigdzie nie było! Po tym
wszystkim… -urywa, jakby dławiąc się własnym głosem. -…po tym wszystkim co
zobaczyłam w szpitalu myślałam, że umarłaś! Że już nigdy w życiu cię nie
zobaczę! –po czym płacze już na dobre.
Nie jestem w żadnym
nastroju do przepraszania, czy pocieszania, wiem jednak, że to co zrobiłam tego
wymaga. Jednak gdy tylko otwieram usta, bliźniaczka znowu zaczyna swój
uciążliwy wywód.
-Najpierw szukałam cię
w okolicy, ale potem pobiegłam do ‘’Karczmy u Szczytnika’’, domyślając się, że
właśnie tam powinnaś być. Ale…Ale…
-Tak wiem, nie było
mnie tam. Przepraszam.
-Mike opowiedział mi o
wszystkim i poszliśmy we dwójkę cię szukać. Mówię ci, robiło się coraz ciemniej
i coraz bardziej niebezpiecznie, już myślałam, że w życiu cię nie odnajdziemy.
-Przepraszam,
słyszysz? –zamykam oczy, próbując jakoś się wyłączyć.
-Ale w końcu nam się
udało. Nieprzytomna! Leżąca bez ducha na ziemi!
-Przepra… Bez ducha?
Nie przesadzasz aby? Przecież oddychałam, tak czy nie?
-Ale wyglądałaś jak
trup! –i Klara nakręca się na nowo.
Po prawie czterdziestu
minutach uspokojenia rozhisteryzowanej siostry, dziewczyna wreszcie opowiada mi
o tym, o czym usłyszała, choć w tym przypadku trafniejsze będzie chyba
określenie: czego naoglądała się w klinice. Jest to chyba bardziej przerażające
od moich wydarzeń, które teraz ze wszystkich sił staram się zepchnąć na drugi
plan. Dziesiątki martwych ciał.
Dogorywający ludzie leżący jeden na drugim. Przegniłe kończyny. Zastygły grymas
na sinych wargach…
-Starczy, już starczy!
–zakrywam usta dłonią, prawie wpycham ją sobie do gardła. –Nie chcę więcej o
tym słyszeć!
Teraz mamy już
całkowitą pewność, że Wielki Pomór jest czymś, czego nikt nie kontroluje, czego
nikt nie potrafi zatrzymać. A my jesteśmy w centrum tego wszystkiego.
-No dobrze, a co przydarzyło
się tobie?
-Ja… -wymijająco kręcę
głową, usta wykrzywiając w najsłodszym uśmiechu, na jaki mnie stać. –Zemdlałam,
tak po prostu.
-Bogu niech będą
dzięki, że nie stało się nic gorszego! –bliźniaczka daje mi szybkiego kuksańca
w najbardziej obolały bok, sama zaś powstaje rozanielona. –Przygotuję rosołu.
No i stało się. Choć,
nie trudno powiedzieć, że się tego nie spodziewałam. Jednak, najłatwiej jest
tylko mówić, prawda?
Pierwsza oznaka
choroby- niezwykle opuchnięte gardło- mija tak szybko, jak szybko się pojawia.
Wiecie, jestem wprost przekonana, że to zwykłe przeziębienie, ale gdy tego
samego dnia, pod wieczór widzę na palcach u stóp małe, sine plamki, nieomal
spadam z krzesła nieprzytomna. I właśnie wtedy, jak na złość, przypominam sobie
słowa Ceryniego:
‘’Mogę wyjawić ci
tylko to, że nie jestem do końca odpowiedzialny za Czarną Zarazę, a już na
pewno nie w całości. Jestem tylko kimś w rodzaju powiernika, przewodnika między
duszami. […] Dan i Ce. Zupełnie jak Dan…ce. Dance Macabre.”
Od kilku godzin
skrzętnie ukrywam to przed Klarą, nie dodając jej kolejnych powodów do
zmartwień- ale, jak to chyba każdy sekret rodzinny, prędzej czy później musi
zostać wykryty.
-Zdejmij te buciory,
przecież nie musisz w nich chodzić po domu! –krzyczy bliźniaczka, wychylając
się ze spiżarki. –Zobaczysz, ty będziesz sprzątała to błoto!
-Nie zdejmę.
-Powiedziałam,
zdejmij! –w złości podbiega do mnie, nadal dochodzącej do siebie po
niespodziewanym omdleniu, i, nie zważając na jakiekolwiek próby sprzeciwu,
pozbywa mnie z cennego obuwia. A potem chyba mdleje, zauważając coraz to
bardziej rozległe sine plamy na obu kończynach, nie pamiętam zbyt dokładnie.
Wiem tylko, że coraz trudniej mi złapać oddech, więc gdy tylko udaje mi się
ocucić Klarę, zataczając się na boki jak pijana opuszczam chatkę, kierując się
zapewne nad jeziorko. Chyba nie muszę mówić, że na tak wyczerpującą wędrówkę
nie udaje mi się wykrzesać tyle potrzebnej energii, zamiast tego padam więc na
krzesło usytuowane przed ogródkiem. Dobrze, że chociaż na świeżym powietrzu.
Chwilę później ktoś
obejmuje mnie od tyłu- tylko i wyłącznie drżące ręce osobnika zdradzają kto to
taki –ja jednak nie odzywam się ani jednym słowem.
Trochę pochlipujemy,
trochę płaczemy, a trochę użalamy się nad sobą, lecz, tak jak mówię, wszystko
jest właśnie ‘’na trochę’’. Nie wspominając już o tym, jak sztucznie wygląda.
-Chodź… Chodź do domu,
robi się już zbyt zimno na przesiadywanie na zewnątrz. –otępiały ton głosu
Klary słyszę jak przez mgłę, a sama dziewczyna, po… pięciu? Piętnastu? Trzydziestu
minutach, zaczynając się już poważnie niecierpliwić, szturcha mnie raz i drugi,
aż w końcu, gdy nadal nie daję znaku życia, bierze mnie na ręce i zanosi na
łóżko.
Czuję się, jakbym
umarła już teraz, dzisiaj, w tej chwili. W jednej milisekundzie jestem, żyję i
jakoś funkcjonuję, a w następnej już nie.
‘’Prawie dwa razy
więcej, zawsze z niewyjaśnionych przyczyn, bez jakichkolwiek rozpoznanych
schorzeń czy chorób. […] Ty chyba jeszcze nie znasz powagi sytuacji, prawda? Ta
zaraza atakuje każdego, nie ma litości nawet dla dzieci. Jest śmiertelna,
Danielle, jeszcze nikt nie przeżył bezpośredniego spotkania z tym
choróbskiem.’’
Ja jednak dobrze wiem,
że zatrzymałam się gdzieś pośrodku.
***
-Uhm, Dan, masz
gościa... –czyjaś ciepła dłoń ściska moją.
Nie chcę się budzić.
Ludzie, błagam, dajcie mi wszyscy święty spokój!
-Poczekajcie jeszcze
chwilę, proszę, nie miejcie jej za złe. Jest zdruzgotana.
-Nie dziwię się.
-Mike!
-Ty też nie powinnaś
się tak denerwować, Klaro. On po prostu bardzo martwi się o twoją siostrę, to
wszystko. Prawda, Mike? Powiedz coś.
-Mhm.
-Jakieś wieści z
miasta? Problemy?
-Oprócz drobnych
komplikacji z dotarciem do was to, szczerze powiedziawszy, tak. Od wczorajszego
poranku trzynastu nowych. Jak tak dalej pójdzie, to w niecałe dwa tygodnie
stracimy 1/3 populacji królestwa!
-Sam, i niby ty
uważasz się za całkowicie opanowanego?
Z uwagą przysłuchuję
się ich cichej rozmowie, nadal udając jednak pogrążoną w głębokim śnie. Na
szczęście, nocna gorączka i majaki znikają z upływem czasu prawie całkowicie,
toteż mogę teraz leżeć spokojnie, nie przejmując się dreszczami, czy potężnymi
falami drgawek.
-...dlatego sytuacja
jest zbyt poważna. Uważam, że natychmiast powinnaś pójść po sprawdzonego
lekarza, nie możesz tak tego zostawić.
Jak oni w ogóle śmią?! Decydować za mnie, decydować o
wszystkim co dotyczy mnie samej! Już po stokroć wolałabym, by mówili o mnie w
czasie przeszłym: "Danielle jadła, piła, była." Tak byłoby o wiele
prościej, prawda?
-Wiem, ale właśnie o
ten werdykt lekarza obawiam się najbardziej.
Po jakimś czasie
nerwowych rozmów nastaje czas pożegnań- krótki, także cichy, i prawie tak samo
wylewny co codzienne pozdrowienia podczas zakupów na targu. Puste i nic
nieznaczące. Gdy tylko odwiedziny dobiegają do mety otwieram oczy, niemal
natychmiast zauważając parę przenikliwych, karmelowych tęczówek, z uwagę
śledzących moje ruchy.
-Mogłaś się chociaż z
nimi pożegnać. –obejmuje się rękoma, zupełnie tak jak wąż ciasno oplatający swą
ofiarę –jej zaróżowione wargi drżą niebezpiecznie, a ja sama mam coraz większe
wrażenie, że bliźniaczka jest niezwykle bliska utraty przytomności.
-Idę zmienić okład.
Ucieka od swojego
stanu psychicznego za każdym razem, gdy jest coś do wykonania, bierze się
każdej możliwej roboty, byleby tylko nie przesiadywać ze mną dłużej niż kilka
sekund.
Nienawidzę jej z
całego serca, nienawidzę jej za tą godną podziwu wytrzymałość, ale także za to,
a może, w szczególności za to, że nosi uśmiech cały czas przyklejony do twarzy.
Zmienia mi zimny, ociekający lodowatą wodą okład- z uśmiechem. Obmywa mi ciemne
plamy, do złudzenia przypominające przegnite ciało- a jakże, z uśmiechem.
Podobno człowiek
zmienia się diametralnie wraz ze świadomością rychłej śmierci- boję się tego
jednego. Że zmienię się nie do poznania, tracąc przy tym człowieczeństwo
całkowicie.
Coraz bardziej
przybita, fizycznie jak i psychicznie, odmawiam rozmów, odmawiam spożywania
posiłków, odmawiam nawet odmawiania, co w moim przypadku wiąże się z godzinami
tępego, bezmyślnego wpatrywania się w obelkowany sufit. Nic więc dziwnego, że
kolejna niespodzianka dzisiejszego dnia, tym razem pod postacią ciepłej
potrawki jagnięcej od sąsiadki z wioski, poprawia mi humor na tyle, że
spokojnie jestem w stanie podźwignąć się z łoża i wykrzywić usta w grymasie, do
złudzenia mającym przypominać uśmiech. Nie na długo.
-Grzeczna dziewczyna.
–Hana niezgrabnie klepie mnie po plecach, jakby obawiała się powiedzieć o jedno
słowo za dużo.
Nie, wcale nie mam jej
tego za złe.
-Tylko małymi
częściami, co by się nie zakrztusiła. –mruczy jeszcze, mijając Klarę w
przejściu.
Nie, tego też nie mam
jej za złe. Skądże znowu.
-Zjem sama, nie
musicie uważać mnie za niepełnosprawną. –burczę, przełykając jednocześnie
ślinę- nawet tak mały ruch ustami sprawia mi niewyobrażalny, tępy ból. Chcę już
umrzeć, to jedyne, co przychodzi mi w tej chwili na myśl.
-My wcale tak nie
uważamy, Danielle.
-Zjem sama. –powtarzam
raz jeszcze, przymykając już nadto ciężkie powieki. Oczywiście dopinam swego,
jednak gdy tylko sięgam drżącymi palcami po łychę i przykładam ją do ust,
połowa jej zawartości ląduje na koszuli a resztę wypluwam, kaszląc i krztusząc
się na zmianę.
W moim, zaledwie
szesnastoletnim życiu, nic się nie działo. Naprawdę nie przeżyłam zbyt wiele!
Muszę jednak zdechnąć jak zwierzę, poprzez udławienie potrawką, której smaku
nawet nie czuję. Od ciosa w brzuch podczas wojny byłoby chociaż bohatersko.
Przełykam gorzki smak
porażki, z wysiłkiem opadam na łoże- właśnie tak kończy się moja próba
udowodnienia, jak niezwykle samodzielna jestem.
Stoję pośrodku polany-
moje, jak zwykle wiecznie niewyczesane, wypłowiałe od ciągłego przesiadywania
na słońcu włosy porywa wiatr, pląta mi je jeszcze bardziej i bardziej, aż w
końcu, chyba znudzony zabawą kosmykami, przenosi się na brudną koszulę nocną.
Dmie z taką siłą, że nie mam pojęcia, dlaczego nie porwał mnie jeszcze ze sobą.
Ja, o dziwo, nadal tu stoję i czekam. Tylko na co?
Sceneria się zmienia,
ukazując kolejno nagrobki mego ojca, matki, a potem… Nie widzę zbyt dobrze,
próbuję więc podejść jeszcze bliżej by przyjrzeć się wyrytemu w marmurze
napisowi; nieustannie huczący wiatr, teraz, dla odmiany, szydzący z mojego
każdego ruchu, nie zezwala nawet na to. Wbrew wszystkiemu przeciskam się w
głąb… pomieszczenia? Wolnej przestrzeni? Nie wiem, naprawdę mało mnie to
obchodzi, jestem coraz bliżej, tak blisko odkrycia prawdy, tej namacalnej,
szczerej… Aż wreszcie to zauważam.
‘’Dobry Jezu, a nasz
Panie, daj jej wieczne spoczywanie.’’
Mały, skromny
nagrobek, nawet pomimo zimnego marmuru prawie niczym nie wyróżnia się od
zwykłych, na szybko skleconych trumienek.
‘’Danielle. Urodzona
1332 Roku Pańskiego. Zmarła…”
-Kiedy? Nie mogę
dostrzec! –mruczę, coraz bardziej poirytowana, ale, o ile wcześniej nie
przywiązywałam większej wagi do krawędzi płyty, tak teraz energicznie pocieram
rękawem koszuli gładką powierzchnię- ta jednak nie reaguje, nie odkrywa przede
mną, sfrustrowaną szesnastolatką, swej tajemnicy.
-No kiedy?!
-Kiedy… Kiedy…
-hipnotyzujący głos Ceryniego zaczyna mnie przedrzeźniać, powtarzając głuche
słowa, zanikające wraz z upływem czasu. –Jeszcze nie teraz. Jeszcze… nie…
teraz…
-Jeszcze nie teraz,
nie budź jej jeszcze!
-Ale ona ma niezwykle
rozpalone czoło, sam zobacz! Co ja mam teraz zrobić?! –czyjś rozhisteryzowany
ton głosu urywa się momentalnie, a ja nie słyszę już zupełnie nic, a przynajmniej nic godnego mojej uwagi.
Trzęsę się potwornie,
całkowicie opanowana przez chore majaki i przywidzenia, między snem a jawą,
koszmarem w rzeczywistością.
-…jeśli się
pośpieszysz zdążysz jeszcze przed północą.
-Ale…
-Idź już, ja się tutaj
wszystkim zajmę!
-Ale…
-O nic się nie martw.
Panie Boże, zbawco
dusz w mękach cierpiących- wybaw mnie i moje cierpiące ciało. Nie pozwól by
grzech całą mnie opanował, by na zawsze ugrzązł w mym sercu.
-Tylko nie pozwól jej
umrzeć!
***
-Klaro, ratuj!
-Cii, tylko spokojnie.
Spokojnie, już spokojnie. –lodowate ręce błądzą po wszystkich nieosłoniętych
częściach przegnitego ciała, a gdy stykają się z płonącą skórą ból momentalnie
ustaje. Dziwne, od jakiegoś czasu stał się częścią mnie samej, przedłużeniem
własnego ciała, tu, na Ziemi- bez niego czuję się więc kompletnie naga i
bezbronna. Jakbym bezpowrotnie utraciła najdroższego przyjaciela.
-Spokojnie, zaraz
skończę, a wtedy poczujesz się dużo lepiej. Ba, już jest całkiem dobrze,
widzisz? –kojący i, co wcale mnie nie dziwi, męski głos przemawia do mnie jak
do dziecka, głośno i wyraźnie.
-Klaro? Jak dobrze, że
tu jesteś! Zimno mi… -szepczę na wpół przytomna, wyciągając jednocześnie drżącą
rękę na spotkanie tej drugiej, o wiele mocniejszej, należącej do mojej siostry
bliźniaczki. –Zimno! Chodź tu, połóż się obok mnie.
-Kiedy ja nie
powinienem…
-O czym ty w ogóle
mówisz? Gdy jest nam zimno wtulamy się w siebie i jest nam wtedy tak dobrze…
Tak wygodnie i ciepło… Czyżbyś zapomniała? –na tyle, na ile pozwala mi prawie
całkowity brak energii przysuwam się jeszcze bliżej zamglonego ciała, wtulam
się weń mocno i wdycham zapach Klary, przesycony popiołem, dymem oraz wonnymi
olejkami. Nieco inny, jednak ja i tak przyjmuję tą kojącą woń z radością na mojej
zmizerniałej twarzy, jako coś nowego, namacalnego. Coś, nadal podtrzymującego
mnie przy życiu.
Budzę się tylko po to,
by z jednego wyczerpującego koszmaru przenieść się do drugiego, natrętnego mechanizmu, bez problemu
zwabiającego mnie w najróżniejsze senne pułapki, którymi, o zgrozo, i tak nie
mogę się przeciwstawić; któregoś razu jednak -nie mam pojęcia którego z kolei
dnia, pierwszego, czy może pięćdziesiątego, czas przestaje mieć dla mnie
jakiekolwiek znaczenie- wszystko diametralnie się odmienia. To dosyć ciepłe i
słoneczne jak na późną jesień południe. Słońce leniwie sączy się przez dziury w
spróchniałych okiennicach, oświetla nie tylko bladość na mej twarzy, ale także
pogrążoną w niespokojnym śnie szczupłą sylwetkę Karla, który usnął widocznie na
podłodze przy moim łożu. Ciekawe czy mu wygo... chwila, moment- Karl? Ten Karl?
A skąd on się tu, do diabła, wziął?!
Wychudzona postać,
nawet we śnie wyczulona na każdy, choćby najmniejszy ruch, zrywa się na równe
nogi, rozbieganym wzrokiem obserwując moją zdziwioną, i, co najdziwniejsze,
chyba o wiele bardziej trzeźwo wyglądającą twarz.
-Paskudnie wyglądasz.
-zawsze dobrze rozpocząć... zakończyć... dzień od sporej dawki optymizmu oraz
prawienia sobie nawzajem komplementów.
-Dzięki Bogu, Dan,
nawet nie wiesz jak wielki kamień spadł mi z serca!
-Dlatego, że wyglądasz
na okropnie wycieńczonego? Mogę poobrażać cię jeszcze trochę, skoro tak bardzo
to lubisz...
Ale grabarz już nie
słucha- ogromne sińce pod jego zielonymi oczami jakby maleją gdy
wyszczerza zęby w uśmiechu i, z takim
samym nastawieniem rzuca się na mnie, uzbrojony wyłącznie w mokrą ścierę.
-C-co ty wyrabiasz?
Oszalałeś, cz-czy jak?!
-A, no tak, zupełnie
zapomniałem, że będąc na wpół przytomna nie miałaś nawet jak zaprotestować.
-nie rusza się już w ogóle, ale nadal cieszy się jak małe dziecko, które
właśnie dobrało się do rocznego zapasu miodu.
Zaprotestować? Coraz
mniej mi się to podoba.
-Klaro, chodź tu
szybko! Jakim cudem go tu do nas wpuściłaś? -potrzebuję kilku dłuższych chwil
na złapanie oddechu, a gdy już to robię krzyk wychodzi w sumie dość pokaźnie,
nie biorąc oczywiście pod uwagę późniejszego ataku kaszlu, jako konsekwencji
ciągłego nadwyrężania biednego gardła. Odpowiada mi jednak cisza.
-Gdzie ona jest? W
stodole? Przy studni?
Właśnie wtedy grabarz
opowiada mi o wieczorze, nocy i dzisiejszym poranku, jako czasie, który umknął
z mojego życia nieodwracalnie.
-Wpadłem do was późnym
popołudniem, jednak już wtedy nie miałaś żadnego kontaktu z naszym światem.
Rzucałaś się, wrzeszczałaś, panikowałaś, wymachiwałaś rękoma i szeptałaś
niezrozumiałe formułki- zgodnie zdecydowaliśmy, że Klara wyruszy do miasta po
jednego z najlepszych lekarzy, jeszcze jednak nie wróciła, co zaczyna mnie już
martwić.
-I co dalej? –szepczę.
-Jak to, co dalej? To
wszystko. Opiekowałem się tobą przez ten cały czas, zmieniałem okład, karmiłem,
przecierałem rany octem winnym z piołunu, szałwii, rozmarynu oraz ruty. A,
skoro o opiece mowa... Czy pozwolisz? –pyta, swoimi długimi palcami wskazując
moją, teraz zakrytą przez opończę, klatkę piersiową. A pyta to w sposób prosty
i przyziemny, jakby prosił do tańca.
-Jak już musisz.
–burczę, zamykając oczy. Ze zniecierpliwieniem oczekuję kolejnej dawki bólu, bo
wiem, że po nim zawsze będę miała choć chwilę wytchnienia. Palce Karla opatrują
jednak moje świeże rany tak szybko i sprawnie, że odczuwam tylko pojedyncze
szarpnięcia, nic poza to. Naprawdę staram się nie przypominać sobie, że te same
dłonie dotykały setek martwych ciał, bardzo możliwe także, że i mojej matki- ta
myśl jest jednak tak wyraźna, że po każdym dotyku wzdrygam się mimowolnie,
oczami wyobraźni obserwując ekscytację grabarza.
-A co z tobą? Możesz
tak sobie opuszczać cmentarz? –szepczę, przerywając powstałą ciszę.
-To ty nic nie wiesz,
maleńka?
-O czym znów nie wiem?
-Już nie chowamy
zmarłych. Zajmują się tym nasi lekarze i… i… -dławi się jeszcze nadal nie
wypowiedzianą końcówką. –Kopią doły. Ogromne doły, gdzie codziennie spalane są
wszystkie ciała dotknięte Wielkim Pomorem, a także ubrania, przedmioty i tym podobne.
Nigdy nie
spodziewałabym się, że Karl kiedykolwiek będzie miał w sobie tyle nienawiści i
obrzydzenia- w tej oto chwili widzę to jak na dłoni, zdezorientowana i
zaintrygowana równocześnie. Wszyscy ludzie z biegiem czasu się zmieniają, a ja
wiem o tym aż za dobrze.
-Zimno mi. Głodna
jestem. Niewygodnie mi. –marudzę, nie dając mężczyźnie an chwili na odpoczynek.
–Obiecałeś Klarze, że się mną zajmiesz, a teraz, co robisz, hę?
-Skoro marudzisz, to
znaczy, że wróciłaś już do siebie. –uśmiecha się raz jeszcze, a po tych słowach
przysuwa swoją rękę trochę bliżej moich ust. –Jedz, śmiało.
Pierwszy gryz nie jest
może najgorszy, ale potem mam coraz poważniejsze trudności z przełykaniem, aż w
końcu mój obiad pod postacią papki ląduje na kolanach Karla. Z braku jakiegokolwiek
innego pomysłu, choć mam niejasne przeczucie, że to tylko przykrywka, chwyta
mnie za rękę, gładząc ją powoli- co dziwne, dopiero po jakimś czasie zauważam
maleńką kroplę na jego bladej skórze.
-Rzeczywiście jesteś
ckliwym, a w dodatku ryczącym facetem. Beksa z ciebie, Reiner.
Jako ta
‘’najdzielniejsza’’, ‘’najtwardsza’’ staram się trzymać w ryzach, ale,
uwierzcie mi na słowo, nie daję rady. Pękam. Słone łzy rozpaczy lecą już
ciurkiem, a ja sama drżę niczym malutki liść podczas wichury, targany tymi
wszystkimi, nazbieranymi przez lata emocjami.
-Reiner! –gdy już jako
tako daję radę się uspokoić zaczynam na nowo, przypominając sobie o czymś
jeszcze, czymś, co wymaga natychmiastowego rozwiązania. –Co będzie z Klarą? Jak
ona poradzi sobie beze mnie, bez pracy, leków, jedzenia, pieniędzy? Co będzie
ze mną?!
-Zamieszka u mnie,
dołożę wszystkich starań, żeby żyło jej się jak najlepie…
-Tylko nie pozwól jej
umrzeć, Reiner, bo inaczej srodze tego pożałujesz! –krzyczę na tyle, na ile
pozwala mi prawie całkowicie opuchnięte gardło, nie wiedząc oczywiście, że
niecały dzień wcześniej Klara wypowiedziała dokładnie to samo.
‘’Wszystko będzie dobrze, wyzdrowiejesz. Świat
już na zawsze będzie taki sam, zakłamany.’’ Do samego końca ślepo wierzę, że
Karl tak odpowie, potwierdzając przy tym moje najszczersze pragnienie… Tak się
jednak nie dzieje.
-Umieranie, samo w
sobie oczywiście, nie jest aż takie straszne, wiesz? Przypomina po trochu
zasypianie. Powolne, leniwe. To naprawdę fascynujące. A ja obiecuję, wręcz przysięgam,
że nie będziesz czuła zupełnie nic. A po śmierci ubiorę cię w suknię, w której
ci najładniej. Tą z błękitną kokardą, byłaś w niej kiedyś na festynie letnich
plonów.
-Przerażasz mnie,
Karl. –próbuję się zaśmiać, ale grabarz odbiera to chyba bardziej jako rzężącą
próbę złapania oddechu.
Może to i dobrze?
Może świat nie jest aż
taki okrutny i zakłamany jak mi się zawsze wydawało? W sumie, posiada w sobie
tyle samo dobra, ludzkich uczuć, współczucia, miłości… co zła- Bóg nie ingeruje
w to, co wybierzemy. To zależy tylko i wyłącznie od nas, od tego, jak
zapamiętamy swoje życie.
Ja zaś uświadamiam
sobie tylko jedno- że im bliżej Śmierci jestem, tym coraz bardziej szanuję
króciutki epizod tu, na Ziemi.
***
Rzeczywiście,
przychodzi niezwykle powoli. Ale już na pewno nie niespodziewanie.
Nie mogę poruszać
kończynami, są bowiem za bardzo zainfekowane zgnilizną, nie mogę także poruszać
ustami, zdana wyłącznie na pogorszający się wzrok i słuch. Słyszę więc
przyciszone rozmowy prowadzone przez Klarę, Karla oraz osobę postronną,
prawdopodobnie lekarza, widzę ich zmartwione twarze, gesty, jakby odprawiali
nade mną nieustanne modły. Pochyla się nade mną najpierw bliźniaczka, później
także Karl i całują mnie w rozpalone od gorączki czoło, szepcząc jednocześnie:
-O nic się nie martw,
Dan. Zaraz przyjdziemy z bukietem prześlicznych kwiatów z łąki, jak tylko je
zobaczysz poczujesz się o wiele lepiej. –po czym znikają w głębi sąsiedniego
pomieszczenia.
Jestem sama, ale tylko
przez kilka mrugnięć okiem, bo momentalnie wyczuwam jeszcze czyjąś obecność.
-Och, to tylko ty.
Czekałam na ciebie. –jakim cudem mogę jeszcze normalnie mówić?
-Większość z was,
śmiertelników, raczej nie cieszy się na mój widok. –Ceryni z ciekawością,
wymalowaną na jego trupio-bladej twarzy, rozgląda się po izbie, aż wreszcie,
wzrok jego zmierza ku mnie. –Tak jak już kiedyś mówiłem, jestem kimś w rodzaju
pośrednika. Wyszukuję losowo wszystkie dusze, które powinny zniknąć za jakiś
czas z tego świata, po czym zajmuję się ich ciągłą obserwacją. –chce zapewne
bym wdała się z nim w rozmowę, ja jednak, zbyt pochłonięta lustrowaniem jego
idealnej twarzy jestem w stanie tylko zacisnąć usta jeszcze mocniej, nie
ułatwiając zadania temu chłopakowi. Niech się trudzi. –Po wybraniu takiej duszy
muszę z nią zawiązać pakt, muszę sprawić by mnie dotknęła, w jakikolwiek sposób
zechce. Wtedy staję się jej Opiekunem. Przewodnikiem. Muszę ją doprowadzić do
samego końca, dobrych dusz pilnując by nie zboczyły na zgubne ścieżki grzechu,
a te drugie starać się jeszcze jakoś naprostować.
-Nudna ta twoja praca,
wiesz? Polega tylko na patrzeniu i patrzeniu, wnikaniu w ludzkie serca, umysły,
pragnienia, bojaźnie…
-Ale potrzebna- jest
nieodłącznym elementem istnienia każdego człowieka na tej Ziemi. –siada na rogu
mego łoża, tak jak wcześniej Karl, i wpatruje się we mnie intensywnie. –Byłem
przeciwny wybraniu ciebie, Danielle. –robi krótką pauzę.
-I co teraz? Mam ci
dziękować, wychwalać pod niebiosa, skakać z radości?
-Gdybyś nie
interesowała się mną w tak… pociągający sposób, nie zwróciłbym na ciebie
większej uwagi. Po za tym, ostatnimi czasy nie żyło ci się najlepiej, chciałem
więc dać ci jeszcze jedną szansę.
-Hm, widać, że coś
skłoniło cię do zmiany swojego stanowiska.
-No, tak. Wyszło jak
wyszło. –blade wargi Ceryniego rozszerzają się minimalnie w przelotnym
uśmiechu. –Masz jeszcze jakieś pytania?
-Tak.
Dlaczego rozmawiamy
jak starzy kumple, jak przyjaciele, którzy odwiedzili się po latach rozłąki?
Nie czuję żadnego paraliżującego strachu, jak tamtym razem… No może tylko i
wyłącznie bezgraniczny smutek. Nie pożegnałam się z nimi, co czyni ze mnie
człowieka niewywiązującego się z obietnic, o ile… o ile jestem jeszcze
człowiekiem.
-Owszem, mam. Dlaczego
dowiaduję się o takich rzeczach dopiero teraz?
Ciemnowłosy wybucha
nagłym, niekontrolowanym śmiechem, potrzebuje więc dłuższej chwili, by
odpowiedzieć.
-A kto powiedział, że
świat jest sprawiedliwy?
-Ja, mówię teraz. I
dlaczego się śmiałeś? Co w tym było dziwnego? –szepczę najspokojniej w świecie.
-Bo nikt nigdy jeszcze
o to nie spytał, a ty wydajesz mi się bardzo zabawna. Zabawna oraz całkiem
interesująca. –puszcza do mnie oko, po czym klęka przede mną, wyciągając do
przodu prawą rękę.
Jego oko jest
mieszaniną czerwieni, tak pięknej, tak urzekającej, że nie wiem, czy chcę kiedykolwiek
przestać się w nie wpatrywać.
Jest mi niewiarygodnie
dobrze. Dobrze i spokojnie, nawet wtedy, gdy ciemnowłosy przysuwa swoją
kościstą dłoń jeszcze bliżej, a jego sine usta układają się w jedno pytanie.
Jedno, jedyne. Tylko tyle wystarczy.
-Mogę prosić do tańca,
Danielle?
[END.]