Kryptonim yaoi [part III]

3. Czyli co w czasie wolnym porabia wojsko.
Porucznik Maria Ross uparcie walczyła ze snem, ale gdy tylko choć na chwilę traciła czujność, on znów przychodził, tym razem jednak- ze zdwojoną siłą.
Była dokładnie 1:46, a starszy Elric nadal nie opuścił gabinetu pułkownika Mustanga- nic dziwnego więc, że Ross po jakimś czasie straciła nadzieję, że kiedykolwiek z niego wyjdzie.
-Zaprzeczyłabym sama sobie, gdybym nie przyznała, że jednak coś między nimi jest. –mruknęła sama do siebie, między jednym a drugim potężnym ziewnięciem.
-Ta cała operacja o kryptonimie Yaoi, wymyślona przez Havoca i Brosha z początku wydawała mi się zwykłą stratą czasu. No bo przecież, co nam do tego? Ale jednak z drugiej strony… Ludzka ciekawość nie zna granic, a my jesteśmy tego najlepszym przykładem.
Chwila ciszy, która nastąpiła po wypowiedzianym zdaniu była tylko po to, by obolała pani porucznik zmieniła pozycję z siedzącej na ‘’prawie’’ stojącą.
-No już, chłopaki, zbieramy się! –zaczęła potrząsać ramieniem Jeana Havoca, jednak ten ani drgnął- nieco rozzłoszczona podeszła więc do swojego kompana, sierżanta Brosha z zamiarem mocnego uderzenia go w twarz, jednak ten natomiast, ku jej wielkiemu zdumieniu, zaczął mamrotać coś przez sen.
-Nii-san, nie bij mnie w twarz… Nie tak mocno! Przecież i tak wiesz… I tak wiesz, że podnieca mnie tylko i wyłącznie widok silnej ręki Marii Ross… I nie, wcale nie jestem masochi…
Pani porucznik odskoczyła od sierżanta w mgnieniu oka, najpierw zatykając uszy, później dotykając lodowatymi palcami swoich policzków. Z pewnością płonęły.
-A niech Cię szlag, Brosh! –musiała kogoś obudzić, a skoro do mamroczącego zboczeńca podchodzić nie miała zamiaru spoliczkowała osobę, która leżała najbliżej niej: był to chrapiący w najlepsze Fuery. Gdyby nie to, że włożyła w to uderzenie całą swoją wściekłość na Brosha, to biedny, niczego nieświadomy kolega nie musiałby mieć teraz nastawianej szczęki, nic więc dziwnego, że swoim krzykiem obudził przynajmniej pół korytarza.
-Cii, spokojnie, tylko nie wrzeszczcie, tylko nie krzyczcie, Fuery! –porucznik niewiele myśląc włożyła pięść do ust biednego poszkodowanego, na co ten zaaragował płaczem.
-Zamknijcie japy, po spieprzycie całą misję! –zagrzmiał nagle całkowicie rozbudzony Breda zza pleców kobiety- jego tubalny głos był niestety jeszcze głośniejszy niż agonia Fuery’ego. Właśnie obudzony Jean natomiast nie za bardzo obeznany w panującej sytuacji zdzielił wszystkich po kolei, jednocześnie wrzeszcząc jak opętany.
-I kto tu niby psuje misję?!
-Zamknij się, idioto!
-Co poradzę, że mnie boo-ooli –żalił się Fuery.
-Zaraz wam wszystkim przyleję, jeśli w tej chwili się nie uspokoicie!
-Baka! Baka! Baaaaaka! ~darł się w niebogłosy Farman.
Nocna bitwa trwałaby zapewne do rana, gdyby nie trzask pewnych drzwi- po tym odgłosie wreszcie nastąpiła upragniona cisza, spowodowana po części niemym przerażeniem, ale też zdezorientowaniem z powodu widoku dwóch mężczyzn, którzy właśnie pokazali się w przejściu. Obydwoje, jakże wszystkim znani, mieli na sobie jedynie część ubrań- wzrok młodego błądził po wszystkich twarzach, natomiast oczy ciemnowłosego nadal pozostawały zimne i nieprzeniknione.
-Zupełnie jak dzieci… -burknął Edward.
-To co, Stalowy. Zrobimy z nimi porządek? –dodał Roy z uśmiechem, podnosząc rękawiczkę z okręgiem transmutacyjnym w górę.

Kryptonim yaoi [part II]

2. Całkowicie ‘’nie’’spodziewane wyznanie.
-Idioci! Co mnie podkusiło, żeby pomagać wam w tym posranym planie?! Przecież to nigdy nie wypali! Stracę pozycję, popularność, licencję…
-Ross, moglibyście się tak nie drzeć? Przypominam Ci, że sama chciałaś sprawdzić czy oni… oni…. Sama wiesz!
-Sami podnosicie głos, poruczniku! A co jeśli…
Ściszyła głos zauważając wychodzącego zza rogu Edwarda; ten jednak nic nie robił sobie z przed chwilą zasłyszanej rozmowy, szedł nadal wolnym krokiem, z rękami luźno ułożonymi w kieszeni. Tak odprężony podszedł do milczącej już grupki.
-Yo.
-Postępujemy nadal zgodnie z wcześniej ustalonym planem Ed-kun –zaczęła porucznik Ross, nawet nie odpowiadając na powitanie młodego Elrica. -czekamy aż z gabinetu wyjdzie porucznik Hawkeye- wiemy, że Ci rangą wyżej od nas mają sporo pracy przed odnawianymi egzaminami, które zbliżają się wielkimi krokami; ponadto, doszły nas słuchy, że kochany, zapracowany porucznik Mustang odebrał klucze od ochroniarzy, co mówi chyba samo przez się. Dlatego ty spokojnie wkraczasz do akcji i robisz swoje. –zmarszczyła brwi, starając się ze wszystkich sił by wypowiedziane przed chwilą słowa nie brzmiały ani trochę dwuznacznie –Naszym zadaniem jest tylko aby nikt Ci nie przeszkodził. –zamarła w pół słowa, gdy drzwi od gabinetu pułkownika otwarły się z hukiem.
-Tak, zajmę się papierami Roy, tylko powiedz tej swojej nowej wybrance żeby nie pokazywała się więcej w centrali, wiesz… jeszcze nikt nie wie jak bardzo jesteście do siebie przywiązani…
-Czy wy mnie szantażujecie, poruczniku?! –dało się jeszcze słyszeć zza ściany.
Riza uśmiechnęła się delikatnie, a następnie odwróciła się na pięcie, mało co nie zderzając się z grupką żołnierzy czekających pod gabinetem pułkownika. W desperackiej próbie złapała filiżankę jednak stosik dokumentów, dotychczas spoczywający na jej ramionach, rozsypał się po całym korytarzu.
-Widać… ważna sprawa do pułkownika Mustanga. –na jej bladą twarz wykwitł rumieniec, gdy uświadomiła sobie, że zebrani usłyszeli jak wymienia ‘’uprzejmości’’ z Roy’em, mało tego! Że nazywa go po imieniu, całkowicie ignorując stopień.
-Och tak, poruczniku. My na dłuższą chwilę. –Fuery zasalutował, pomagając Rizie posprzątać papiery; gdy skończyli Hawkeye wstała, i już miała iść dalej, gdy nagle zatrzymała wzrok na Stalowym –przyglądała mu się lustrując go od stóp do głów, a po chwili przybrała swój zwyczajny, służbowy fason. Wszelka ciekawość czy zainteresowanie wyparowało w mgnieniu oka, a na miejsce tych, jakże niecodziennych zachowań widywanych u pani porucznik pojawiło się szybkie zasalutowanie i oddalenie się od miejsca spotkania.
Tak… Ten tydzień był naprawdę spokojny- dobrze powiedziane. Był. Bo już nie będzie gdy wkroczę do gabinetu pułkownika.
-Puk puk. –rzekł Edward swoim normalnym tonem, jedynie siłą woli utrzymując nerwy na wodzy.
-Czego znów chcecie, poruczniku? Nie widzicie, że jestem zajęty? –Roy podniósł wzrok znad sterty dokumentów, a po chwili dodał już ciszej, chłodniej. –To ty, Stalowy. Po co przyszedłeś?
Chłopak przekroczył próg gabinetu, zatrzasnął drzwi, które o mało nie wyleciały z zawiasów, zrobił jeszcze jeden krok na przód, natomiast pułkownik obserwujący zachowanie chłopaka zdał sobie sprawę, że jeszcze nie widział tak dziwacznego uśmiechu malującego się na twarzy Elrica, co pomijając okoliczności było nader dziwne. Jeden krok. Dwa. I jeszcze jeden…
-Przyszedłem Ci wpieprzyć. Zadowolony? –i nie czekając na odpowiedź, a już na pewno nie na optymistyczną wymierzył silny cios lewym sierpowym, uderzając niczego nie spodziewającego się Mustanga prosto w twarz. Chłopak nigdy w życiu nie widział na zawsze opanowanej twarzy pułkownika tyle bezradności, bólu i bezsilności- zapewne będzie pamiętał ten wyraz twarzy do końca swojego życia. Roy z łatwością mógł odparować ten cios, był przecież o wiele silniejszy i lepiej zbudowany od Edwarda; gdyby choć trochę się przyłożył… Mógłby zetrzeć na proch wściekłego buntownika. Dlaczego tego nie robił? Nie kiwnął nawet palcem! Nie podniósł swej płomiennej rękawicy!
-E, na co czekasz, tchórzu? Walcz, bakayarou! –buchający Edward wyrzucał te wszystkie obelgi z prędkością karabinu maszynowego, a bezczynność pułkownika tylko podsycała jego nienawiść. Uderzał ciemnowłosego raz po raz, choć i jego ataki w miarę upływu czasu słabły. Teraz nie był już wściekły- był zrozpaczony.
-Może porozmawiacie, Stalowy? –szepnął dalej nie wzruszony Mustang, a Ed mógł tylko przypatrywać się gęstej, brunatnej cieczy obficie spływającej po łuku brwiowym pułkownika.
-Niby o czym mamy porozmawiać, idioto?!
-O tym co Cię gnębi. Chyba po coś tu przyszedłeś.
-Nie jesteś żadnym psychologiem, żeby prawić mi takie kazania, durniu!
-Ale jesteś małym dzieckiem, a dzieci powinny słuchać się starszych.
-Dobrze, skoro chcesz znać odpowiedź! Wiesz, dlaczego tu przyszedłem? Żeby zbić Ci tę mordę! Wiesz, wiesz dlaczego? Bo cię nienawidzę! NIENAWIDZĘ! Za wszystko co mi zrobiłeś, co mi robisz nadal, nienawidzę! Nienawidzę! Nienawidzę!
Edward w głębokim, wręcz przerażającym stanie pomiędzy wściekłością a histerią miotał się po gabinecie Roya, a właściciel pokoju, delikatnie mówiąc, zmasakrowany, jak gdyby nic siedział na swoim fotelu, pozwalając chłopakowi dosłownie na wszystko. Zdecydowanie nie był już dawnym pułkownikiem Mustangiem, w obecnej sytuacji nie mógł pozwolić sobie nawet na uszczypliwe uwagi i komentarze, którymi zaszczycał swojego podwładnego. Mógł tylko siedzieć, zrzucić maskę oziębłego, kochającego kobiece towarzystwo Roya, i słuchać. O dziwo, na nic więcej nie starczyło mu odwagi.
-Ty gnoju! Podły śmieciu! Padalcu! Tchórzu! Wyzyskiwaczu! Zboczeńcu! Idioto! Durniu! –złote oczy Edwarda były jego jedynym wskaźnikiem wściekłości, gdy chłopiec wypluwał w szale te wszystkie oskarżenia.
Jak to kiedyś Mustang zgrabnie ujął, w tych tęczówkach czaił się płomień, który w nielicznych sytuacjach pokazywał swoje prawdziwe obliczę. Swoją prawdziwą, niszczycielską naturę.
-Kłamco! Podły, cholerny kłamco! I niby ty śmiesz zająć stołek Fuhrera?! Gnoisz mnie niemal nieustannie, sprawiasz, że przestaję chcieć czegokolwiek! Każesz wykonywać mi brudną robotę, podczas gdy ty wysiadujesz w swoim gabinecie, opijając się z panienkami! Dlaczego mi to robisz?! –pełen zawziętości ton głosu Eda załamał się całkowicie, a sam chłopak spuścił głowę- stojąc na środku pokoju poczuł się nagle niewiarygodnie samotny.
-Dlaczego za każdym razem gdy mi dogryzasz, nie potrafię przestać o Tobie myśleć? Dla… Dlaczego ciągle widzę Twoją twarz? –umilkł, a po jego rozpalonym policzku pociekła pojedyncza, samotna łza.
-Dlaczego tak bardzo mnie nienawidzisz?!
Po czym rozpłakał się na dobre; tego jednak było już za wiele dla nadal siedzącego w bezruchu ciemnowłosego- gdy tylko usłyszał pierwsze spazmy szlochu i jęki wydostające się z ust ciemnowłosego, gdy tylko zauważył emocje targające tym drobniutkim ciałem, nie wytrzymał. Cierpliwość już i tak została wystawiona na próbę. Zbyt dużo wycierpiał- zarówno on jak i Edward. Zbyt dużo stracił!
Powolnym, chwiejnym krokiem podszedł do chłopca, jednym sprawnym ruchem dłoni przygarnął go w swoje ramiona i tak, jak ojciec cierpliwie wysłuchuje usprawiedliwień syna, tak on, Roy Mustang pokornie stał, czekając aż Ed przestanie płakać. W pewnym momencie przyłapał się na tym, że jego palce mimowolnie błądzą po gorącym ciele chłopca jednocześnie padając każde nowe zagłębienie. –od razu skarcił się za takie zachowanie, odskakując od kompletnie zdezorientowanego Edwarda. Musiał się jeszcze powstrzymywać, musiał to zrobić dla Niego.
Stał tak jeszcze przez chwilę, upajając się samym zapachem Stalowego, by po chwili znów wziąć go w ramiona i odstawić na blacie biurka- było to bowiem jedyna niezagracona płaska powierzchnia. Delikatnie, niemal z czcią położył chłopaka na plecach, zaś sam ulokował głowę na podbrzuszu, nogi wplatając w jego drżące kończyny.
-A teraz pozwól, że odpowiem na Twoje oskarżenia, którymi mnie tak brutalnie uraczyłeś, chibi. –szepnął, oczekując zdrowej reakcji alchemika; tak, właśnie tego pragnął! Ale nic takiego się nie stało- Elric, zamiast nawrzeszczeć na pułkownika bluzgając na wszystko co się ruszało w promieniu kilku kilometrów z niedowierzaniem wpatrywał się w ciemne oczy Roya,  nie odzywając się ani jednym słowem. Jednak to wcale nie pomagało, z ubolewaniem stwierdził Mustang.
-Dlaczego? Odpowiedź jest bardzo prosta, Stalowy. Ponieważ Cię kocham. Od dłuższego z resztą czasu. Nie nienawidzę. Kocham. –powstrzymując cisnące się zewsząd łzy wplątał palce w lśniące, złote włosy chłopca. –Ale pomyśl, co by się stało gdyby ktoś się o tym dowiedział? Za jakiego człowieka by mnie wtedy mieli? Dlatego musiałem kryć się z tym uczuciem, myślałem, że jeśli znienawidzisz mnie jeszcze bardziej, to będziesz chciał odejść z Centrali, że nie będę musiał Cię nigdy więcej widzieć. Samolubne, prawda? Ból był jednak zbyt głęboki, nie do zniesienia. Myślisz, że łatwo było mi Ciebie cały czas ranić? Przez ten cały czas? To było przerażające; okropne! Nigdy nie doznałem takiego uczucia, i, uwierz, nigdy więcej nie chciałbym go czuć. Gdybyś dzisiaj nie przyszedł, nie wytrzymałbym… i stało by się coś strasznego. Ludzie zaczęli by węszyć… A Riza… Ona już coś chyba podejrzewa, sam wiesz przecież, jaka ona jest. I to jest najgorsze… Ed?
Mustang zdał sobie sprawę, że od jakiegoś czasu prowadzi monolog ze samym sobą –niechętnie oderwał więc ręce od pracy, jaką było gładzenie policzka chłopca, i przeniósł je na drżący podbródek. Stalowy znów płakał.
-Ed-kun, powiedz coś… Proszę. Błagam, powiedz coś. Odezwij się!
Chwila ciszy była niemal nie do zniesienia, cud Boży więc chyba sprawił, że została tak szybko przerwana.
-Ja… Ja wcale nie jestem niski.
Płomienny alchemik uśmiechnął się w odpowiedzi, a po chwili złożył na ustach Stalowego długi pocałunek- pełen tego, czego nie mogły przekazać żadne słowa.

Kryptonim yaoi [part I]

I.  Prawda w oczy kole.
Dzisiejszy dzień rozpoczął się nader spokojnie- powiedzieć tak mogą wszyscy Stanowi Alchemicy oprócz jednego, jedynego dzieciaka, przechadzającego się właśnie z kubkiem mleka w ręku. Złotowłosy Edward Elric z mordem w oczach odstawił szklankę, po czym usiadł przy wolnym stoliku, nie spuszczając wzroku z białego płynu. Na stołówce nadal panowała rozluźniona atmosfera- wszyscy cieszyli się z rozwiązania zagadki fałszywego Homunculusa, siedzieli więc odpoczywając i upajając się krótką przerwą w ich życiu zawodowym. Och tak, Edward tak bardzo pragnął zastąpić sielankową atmosferę czymś bardziej ekscytującym, jak choćby na przykład… pokazem skwaszenia nieskazitelnie czystej buźki Mustanga, lub wyżycia się na tych olbrzymich bicepsach Armstronga…
-To wszystko ich wina! Niech no tylko…
Stalowy zdał sobie sprawę, że zbyt mocno zaciska szklankę ze znienawidzonym napojem; tak bardzo przejęty tą czynnością nie usłyszał więc krzyków i nawoływań- te odgłosy dotarły do niego z pewnym opóźnieniem wprawiając Eda w jeszcze większą wściekłość.
-Ed-kun, chodź do nas! Przyłącz się do naszego stolika!
-I zostaw tę szklankę w świętym spokoju, to nie na niej powinieneś się teraz…
Krzyk zagłuszyło nagłe pchnięcie, odgłos ręki na czyimś policzku oraz dzikie, niemal zwierzęce wycie.
-Au, Ross, tylko nie w twarz, nie w twarz!
-Nie mieliśmy mu nic mówić! –odburknęła w odpowiedzi. –Jednak teraz, skoro nie potraficie utrzymać gęby na kłódkę… Ach!
-Ale..
-Zamknijcie się wszyscy! –zarządziła krótkowłosa pani porucznik, jednocześnie naglącym gestem dłoni przywołując do siebie Elrica. Ten- zdezorientowany zachowaniem starszych kolegów chwilę się namyślał, jednak, mimo wściekłości, ciekawość wzięła górę- z ociąganiem ruszył do sąsiedniego stolika, przypatrując się rozemocjonowanej grupce wojskowych.
-A jak… Jak on naprawdę jest…
-Cii, zamknij się, baka! Baka baka!!
-Ekhem. Ja tu nadal jestem.
-No tak, Ed-kun, słuchaj… Jak się miewa Twój młodszy braciszek? –nerwowe pytanie jakie padło z ust Farmana miało pewnie rozluźnić powoli gęstniejącą atmosferę, na nic się jednak nie zdało.
-Po wydarzeniu z Homunculusem wyjechał do rodzinnej wioski na kilka dni, pokłóciliśmy się trochę. Ale nie o tym chcieliście ze mną rozmawiać, nieprawdaż? –sarknął złotowłosy przez zęby.
Nagle, i co gorsza, zupełnie niespodziewanie zapadła krępująca cisza, a zachowanie kolegów siedzących z nim przy stole diametralnie się zmieniło. Havoc, nadal trzymający się za obolały policzek przysunął wszystkie szklanki z mlekiem bliżej siebie, jak najdalej od Edwarda (bojąc się bardziej chyba o własne zdrowie, bądź co bądź szkło w rękach alchemika jest dosyć niebezpiecznym narzędziem), porucznik Ross wymieniła konspiracyjne spojrzenia z nerwowo poprawiającym okulary Fuerym, a następnie pochyliła się nad starszym Elriciem.
-O wszystkim wiemy.
-Hę?
-Wiemy, że to nie ty stoisz tak naprawdę za pobiciem tego dzieciaka, rzekomo podającego się za Homunculusa.
-Realia mówią same przez się, widziało mnie całe East City. –odburknął chłopak.
-Ale Ed, to nie tak. My wiemy o WSZYSTKIM.
-Hai! Armstrong-sama puścił parę. –dodał  Brosh, przysuwając się jeszcze bliżej.
-Zresztą, już od jakiegoś czasu podejrzewaliśmy, że Mustang za tym stoi- to on zrzucił na ciebie tą robotę, chociaż nie miał pojęcia o tym, czy chłopak jest człowiekiem czy nim nie jest, prawda?
-Bawi się swoimi podwładnymi, zachowuje się jakby sprawiało mu to wielką przyjemność!
-Bo może sprawia? Ale… Ale tylko jeśli dotyczy to Edwarda?
-A nie mówiłem? Mówiłem! Mówiłem! –wtrącił Havoc, ale chwię później się jednak opanował; widząc zawistne spojrzenie Ross odchylił się z krzesłem do tyłu uciekając od ręki pani porucznik, z którą wiązało się zbyt wiele bolesnych wspomnień. A Stalowy Alchemik? Z uwagą przypatrywał się kolegom, taksował wzrokiem kolejno Ross, Havoca, Breda, Farmana, Brosha i Fuerego- wszyscy wyglądali w tej chwili niemal identycznie- zarumienione policzki (chociaż w przypadku Havoca lepszym określeniem byłyby raczej zaczerwienione od bliskiego spotkania z ręką Marii Ross), błyszczące w podnieceniu oczy, przyspieszony oddech… O co mogło im chodzić?
-Do czego dążycie? –spytał powoli Ed, cedząc każde słowo z osobna.
-Pomyśl tylko, Edward-kun. Nie chciałbyś dowiedzieć się dlaczego nasz kochany Płomienny Alchemik tak się Tobą interesuje? Jakie motywy go kierują?
-No i dlaczego lubi Cię tak gnębić.
-To oczywiste. –tak, dzieci nie potrafią spojrzeć wgłąb masek, pod którymi ukrywają się prawdziwe charaktery. –On mnie nienawidzi.
Poczuł powoli wzbierający w nim gniew, dlatego mimowolnie sięgnął po pustą szklankę, by po jakimś czasie rozbić ją zapewne ze złości na czyjejś głowie.
-Nienawidzi? Powiedziałbym chyba raczej, że…- zaczął biedny Havoc, za co został niemal natychmiast zdzielony, po raz drugi zresztą dzisiejszego poranka.
Zrezygnowana pani porucznik- jedyna kobieta w towarzystwie rozsiadła się na krześle, natomiast przesłuchiwania Eda podjął się okularnik.
-Wiemy to, Edwardzie. Chciałbyś się dowiedzieć prawdy. Oraz się zemścić.
-Dobrze dobrze, poddaję się, kierujecie moimi negatywnymi emocjami w stosunku do pułkownika, to nie fair! Ale czego WY dokładnie chcecie?
-My?- Ross podniosła swój zawsze czujny wzrok, a na jej czoło wstąpiła kropelka potu. –My. Eee… My tylko chcemy Ci pomóc.
-Dokładnie! –zaoponował Farman, mechanicznie kręcąc głową.
-Kłamcy. Musicie mieć w tym jakiś cel, nie na darmo przecież narażalibyście swoją pozycję w wojsku. Żeby pomóc jakiemuś gówniarzowi? Baka! Ale… -z głośnym hukiem odstawił szklankę, powodując przy tym, że grupka instynktownie się skuliła- wszyscy byli pewnie bliscy zawału.
-…Nic mnie to nie obchodzi. Skoro sami chcecie się narażać, postawić osobie wyższej szczeblem… Nic mi do tego. Ja tylko skorzystam z waszej propozycji- na jego twarz wstąpił szeroki uśmiech. –I skopię dupsko Mustangowi.

Dance Macabre [part III/ Koda]


Koda.
Zawroty głowy oraz trudności w oddychaniu to pierwsze, co odczuwam po przebudzeniu. Wszystko inne, jakby mniej ważne- mrowienie w okolicach palców, tępy ból po upadku, czy przeczucie, że ktoś mi się przygląda wracają powoli, wraz ze zdolnością stałej obserwacji otoczenia, w jakim się znajduję.
Tym otoczeniem, okazuje się być niski sufit w moim własnym domu, którego nie sposób pomylić z żadnym innym, a to przez małą, ledwie widoczną dziurę, w poprzek zaklejoną drewnem o innej barwie niż to, z którego wykonana jest cała izba. Dlatego też, gdy tylko zauważam ów kawałek dębowej sklejki uśmiecham się wiedząc, że całkowicie bezpieczna znajduję się w swoim własnym łóżku, zewsząd otoczona kojącym zapachem siana i coraz większym przeczuciem z czasem przeradzającym się w pewność, że obserwatorem moich, nadal z lekka apatycznych ruchów, jest Klara. Nie mylę się.
-Jezusie drogi! –dziewczyna, dotychczas siedząca przy wejściu, teraz wstaje i zaledwie w kilku mrugnięciach dopada do mego łoża.
-Co za piękne przywitanie. –mruczę, choć z mojego gardła wydobywają się bardziej urywane, wycharczane sylaby niż całe zdanie.
-Ty… -w oczach Klary stają łzy, wielkie, ogromne, ogromniaste krople. –Ty… Jak mogłaś? Tak się o ciebie martwiłam! Czekałam na ciebie w umówionym miejscu, już kilka godzin przed zachodem słońca- czekałam i czekałam, a ciebie nigdzie nie było! Po tym wszystkim… -urywa, jakby dławiąc się własnym głosem. -…po tym wszystkim co zobaczyłam w szpitalu myślałam, że umarłaś! Że już nigdy w życiu cię nie zobaczę! –po czym płacze już na dobre.
Nie jestem w żadnym nastroju do przepraszania, czy pocieszania, wiem jednak, że to co zrobiłam tego wymaga. Jednak gdy tylko otwieram usta, bliźniaczka znowu zaczyna swój uciążliwy wywód.
-Najpierw szukałam cię w okolicy, ale potem pobiegłam do ‘’Karczmy u Szczytnika’’, domyślając się, że właśnie tam powinnaś być. Ale…Ale…
-Tak wiem, nie było mnie tam. Przepraszam.
-Mike opowiedział mi o wszystkim i poszliśmy we dwójkę cię szukać. Mówię ci, robiło się coraz ciemniej i coraz bardziej niebezpiecznie, już myślałam, że w życiu cię nie odnajdziemy.
-Przepraszam, słyszysz? –zamykam oczy, próbując jakoś się wyłączyć.
-Ale w końcu nam się udało. Nieprzytomna! Leżąca bez ducha na ziemi!
-Przepra… Bez ducha? Nie przesadzasz aby? Przecież oddychałam, tak czy nie?
-Ale wyglądałaś jak trup! –i Klara nakręca się na nowo.
Po prawie czterdziestu minutach uspokojenia rozhisteryzowanej siostry, dziewczyna wreszcie opowiada mi o tym, o czym usłyszała, choć w tym przypadku trafniejsze będzie chyba określenie: czego naoglądała się w klinice. Jest to chyba bardziej przerażające od moich wydarzeń, które teraz ze wszystkich sił staram się zepchnąć na drugi plan. Dziesiątki martwych  ciał. Dogorywający ludzie leżący jeden na drugim. Przegniłe kończyny. Zastygły grymas na sinych wargach…
-Starczy, już starczy! –zakrywam usta dłonią, prawie wpycham ją sobie do gardła. –Nie chcę więcej o tym słyszeć!
Teraz mamy już całkowitą pewność, że Wielki Pomór jest czymś, czego nikt nie kontroluje, czego nikt nie potrafi zatrzymać. A my jesteśmy w centrum tego wszystkiego.
-No dobrze, a co przydarzyło się tobie?
-Ja… -wymijająco kręcę głową, usta wykrzywiając w najsłodszym uśmiechu, na jaki mnie stać. –Zemdlałam, tak po prostu.
-Bogu niech będą dzięki, że nie stało się nic gorszego! –bliźniaczka daje mi szybkiego kuksańca w najbardziej obolały bok, sama zaś powstaje rozanielona. –Przygotuję rosołu.
No i stało się. Choć, nie trudno powiedzieć, że się tego nie spodziewałam. Jednak, najłatwiej jest tylko mówić, prawda?
Pierwsza oznaka choroby- niezwykle opuchnięte gardło- mija tak szybko, jak szybko się pojawia. Wiecie, jestem wprost przekonana, że to zwykłe przeziębienie, ale gdy tego samego dnia, pod wieczór widzę na palcach u stóp małe, sine plamki, nieomal spadam z krzesła nieprzytomna. I właśnie wtedy, jak na złość, przypominam sobie słowa Ceryniego:
‘’Mogę wyjawić ci tylko to, że nie jestem do końca odpowiedzialny za Czarną Zarazę, a już na pewno nie w całości. Jestem tylko kimś w rodzaju powiernika, przewodnika między duszami. […] Dan i Ce. Zupełnie jak Dan…ce. Dance Macabre.”
Od kilku godzin skrzętnie ukrywam to przed Klarą, nie dodając jej kolejnych powodów do zmartwień- ale, jak to chyba każdy sekret rodzinny, prędzej czy później musi zostać wykryty.
-Zdejmij te buciory, przecież nie musisz w nich chodzić po domu! –krzyczy bliźniaczka, wychylając się ze spiżarki. –Zobaczysz, ty będziesz sprzątała to błoto!
-Nie zdejmę.
-Powiedziałam, zdejmij! –w złości podbiega do mnie, nadal dochodzącej do siebie po niespodziewanym omdleniu, i, nie zważając na jakiekolwiek próby sprzeciwu, pozbywa mnie z cennego obuwia. A potem chyba mdleje, zauważając coraz to bardziej rozległe sine plamy na obu kończynach, nie pamiętam zbyt dokładnie. Wiem tylko, że coraz trudniej mi złapać oddech, więc gdy tylko udaje mi się ocucić Klarę, zataczając się na boki jak pijana opuszczam chatkę, kierując się zapewne nad jeziorko. Chyba nie muszę mówić, że na tak wyczerpującą wędrówkę nie udaje mi się wykrzesać tyle potrzebnej energii, zamiast tego padam więc na krzesło usytuowane przed ogródkiem. Dobrze, że chociaż na świeżym powietrzu.
Chwilę później ktoś obejmuje mnie od tyłu- tylko i wyłącznie drżące ręce osobnika zdradzają kto to taki –ja jednak nie odzywam się ani jednym słowem.
Trochę pochlipujemy, trochę płaczemy, a trochę użalamy się nad sobą, lecz, tak jak mówię, wszystko jest właśnie ‘’na trochę’’. Nie wspominając już o tym, jak sztucznie wygląda.
-Chodź… Chodź do domu, robi się już zbyt zimno na przesiadywanie na zewnątrz. –otępiały ton głosu Klary słyszę jak przez mgłę, a sama dziewczyna, po… pięciu? Piętnastu? Trzydziestu minutach, zaczynając się już poważnie niecierpliwić, szturcha mnie raz i drugi, aż w końcu, gdy nadal nie daję znaku życia, bierze mnie na ręce i zanosi na łóżko.
Czuję się, jakbym umarła już teraz, dzisiaj, w tej chwili. W jednej milisekundzie jestem, żyję i jakoś funkcjonuję, a w następnej już nie.
‘’Prawie dwa razy więcej, zawsze z niewyjaśnionych przyczyn, bez jakichkolwiek rozpoznanych schorzeń czy chorób. […] Ty chyba jeszcze nie znasz powagi sytuacji, prawda? Ta zaraza atakuje każdego, nie ma litości nawet dla dzieci. Jest śmiertelna, Danielle, jeszcze nikt nie przeżył bezpośredniego spotkania z tym choróbskiem.’’
Ja jednak dobrze wiem, że zatrzymałam się gdzieś pośrodku.

***

-Uhm, Dan, masz gościa... –czyjaś ciepła dłoń ściska moją.
Nie chcę się budzić. Ludzie, błagam, dajcie mi wszyscy święty spokój!
-Poczekajcie jeszcze chwilę, proszę, nie miejcie jej za złe. Jest zdruzgotana.
-Nie dziwię się.
-Mike!
-Ty też nie powinnaś się tak denerwować, Klaro. On po prostu bardzo martwi się o twoją siostrę, to wszystko. Prawda, Mike? Powiedz coś.
-Mhm.
-Jakieś wieści z miasta? Problemy?
-Oprócz drobnych komplikacji z dotarciem do was to, szczerze powiedziawszy, tak. Od wczorajszego poranku trzynastu nowych. Jak tak dalej pójdzie, to w niecałe dwa tygodnie stracimy 1/3 populacji królestwa!
-Sam, i niby ty uważasz się za całkowicie opanowanego?
Z uwagą przysłuchuję się ich cichej rozmowie, nadal udając jednak pogrążoną w głębokim śnie. Na szczęście, nocna gorączka i majaki znikają z upływem czasu prawie całkowicie, toteż mogę teraz leżeć spokojnie, nie przejmując się dreszczami, czy potężnymi falami drgawek.
-...dlatego sytuacja jest zbyt poważna. Uważam, że natychmiast powinnaś pójść po sprawdzonego lekarza, nie możesz tak tego zostawić.
Jak oni  w ogóle śmią?! Decydować za mnie, decydować o wszystkim co dotyczy mnie samej! Już po stokroć wolałabym, by mówili o mnie w czasie przeszłym: "Danielle jadła, piła, była." Tak byłoby o wiele prościej, prawda?
-Wiem, ale właśnie o ten werdykt lekarza obawiam się najbardziej.
Po jakimś czasie nerwowych rozmów nastaje czas pożegnań- krótki, także cichy, i prawie tak samo wylewny co codzienne pozdrowienia podczas zakupów na targu. Puste i nic nieznaczące. Gdy tylko odwiedziny dobiegają do mety otwieram oczy, niemal natychmiast zauważając parę przenikliwych, karmelowych tęczówek, z uwagę śledzących moje ruchy.
-Mogłaś się chociaż z nimi pożegnać. –obejmuje się rękoma, zupełnie tak jak wąż ciasno oplatający swą ofiarę –jej zaróżowione wargi drżą niebezpiecznie, a ja sama mam coraz większe wrażenie, że bliźniaczka jest niezwykle bliska utraty przytomności.
-Idę zmienić okład.
Ucieka od swojego stanu psychicznego za każdym razem, gdy jest coś do wykonania, bierze się każdej możliwej roboty, byleby tylko nie przesiadywać ze mną dłużej niż kilka sekund.
Nienawidzę jej z całego serca, nienawidzę jej za tą godną podziwu wytrzymałość, ale także za to, a może, w szczególności za to, że nosi uśmiech cały czas przyklejony do twarzy. Zmienia mi zimny, ociekający lodowatą wodą okład- z uśmiechem. Obmywa mi ciemne plamy, do złudzenia przypominające przegnite ciało- a jakże, z uśmiechem.
Podobno człowiek zmienia się diametralnie wraz ze świadomością rychłej śmierci- boję się tego jednego. Że zmienię się nie do poznania, tracąc przy tym człowieczeństwo całkowicie.
Coraz bardziej przybita, fizycznie jak i psychicznie, odmawiam rozmów, odmawiam spożywania posiłków, odmawiam nawet odmawiania, co w moim przypadku wiąże się z godzinami tępego, bezmyślnego wpatrywania się w obelkowany sufit. Nic więc dziwnego, że kolejna niespodzianka dzisiejszego dnia, tym razem pod postacią ciepłej potrawki jagnięcej od sąsiadki z wioski, poprawia mi humor na tyle, że spokojnie jestem w stanie podźwignąć się z łoża i wykrzywić usta w grymasie, do złudzenia mającym przypominać uśmiech. Nie na długo.
-Grzeczna dziewczyna. –Hana niezgrabnie klepie mnie po plecach, jakby obawiała się powiedzieć o jedno słowo za dużo.
Nie, wcale nie mam jej tego za złe.
-Tylko małymi częściami, co by się nie zakrztusiła. –mruczy jeszcze, mijając Klarę w przejściu.
Nie, tego też nie mam jej za złe. Skądże znowu.
-Zjem sama, nie musicie uważać mnie za niepełnosprawną. –burczę, przełykając jednocześnie ślinę- nawet tak mały ruch ustami sprawia mi niewyobrażalny, tępy ból. Chcę już umrzeć, to jedyne, co przychodzi mi w tej chwili na myśl.
-My wcale tak nie uważamy, Danielle.
-Zjem sama. –powtarzam raz jeszcze, przymykając już nadto ciężkie powieki. Oczywiście dopinam swego, jednak gdy tylko sięgam drżącymi palcami po łychę i przykładam ją do ust, połowa jej zawartości ląduje na koszuli a resztę wypluwam, kaszląc i krztusząc się na zmianę.
W moim, zaledwie szesnastoletnim życiu, nic się nie działo. Naprawdę nie przeżyłam zbyt wiele! Muszę jednak zdechnąć jak zwierzę, poprzez udławienie potrawką, której smaku nawet nie czuję. Od ciosa w brzuch podczas wojny byłoby chociaż bohatersko.
Przełykam gorzki smak porażki, z wysiłkiem opadam na łoże- właśnie tak kończy się moja próba udowodnienia, jak niezwykle samodzielna jestem.
Stoję pośrodku polany- moje, jak zwykle wiecznie niewyczesane, wypłowiałe od ciągłego przesiadywania na słońcu włosy porywa wiatr, pląta mi je jeszcze bardziej i bardziej, aż w końcu, chyba znudzony zabawą kosmykami, przenosi się na brudną koszulę nocną. Dmie z taką siłą, że nie mam pojęcia, dlaczego nie porwał mnie jeszcze ze sobą. Ja, o dziwo, nadal tu stoję i czekam. Tylko na co?
Sceneria się zmienia, ukazując kolejno nagrobki mego ojca, matki, a potem… Nie widzę zbyt dobrze, próbuję więc podejść jeszcze bliżej by przyjrzeć się wyrytemu w marmurze napisowi; nieustannie huczący wiatr, teraz, dla odmiany, szydzący z mojego każdego ruchu, nie zezwala nawet na to. Wbrew wszystkiemu przeciskam się w głąb… pomieszczenia? Wolnej przestrzeni? Nie wiem, naprawdę mało mnie to obchodzi, jestem coraz bliżej, tak blisko odkrycia prawdy, tej namacalnej, szczerej… Aż wreszcie to zauważam.
‘’Dobry Jezu, a nasz Panie, daj jej wieczne spoczywanie.’’
Mały, skromny nagrobek, nawet pomimo zimnego marmuru prawie niczym nie wyróżnia się od zwykłych, na szybko skleconych trumienek.
‘’Danielle. Urodzona 1332 Roku Pańskiego. Zmarła…”
-Kiedy? Nie mogę dostrzec! –mruczę, coraz bardziej poirytowana, ale, o ile wcześniej nie przywiązywałam większej wagi do krawędzi płyty, tak teraz energicznie pocieram rękawem koszuli gładką powierzchnię- ta jednak nie reaguje, nie odkrywa przede mną, sfrustrowaną szesnastolatką, swej tajemnicy.
-No kiedy?!
-Kiedy… Kiedy… -hipnotyzujący głos Ceryniego zaczyna mnie przedrzeźniać, powtarzając głuche słowa, zanikające wraz z upływem czasu. –Jeszcze nie teraz. Jeszcze… nie… teraz…
-Jeszcze nie teraz, nie budź jej jeszcze!
-Ale ona ma niezwykle rozpalone czoło, sam zobacz! Co ja mam teraz zrobić?! –czyjś rozhisteryzowany ton głosu urywa się momentalnie, a ja nie słyszę już zupełnie nic, a  przynajmniej nic godnego mojej uwagi.
Trzęsę się potwornie, całkowicie opanowana przez chore majaki i przywidzenia, między snem a jawą, koszmarem w rzeczywistością.
-…jeśli się pośpieszysz zdążysz jeszcze przed północą.
-Ale…
-Idź już, ja się tutaj wszystkim zajmę!
-Ale…
-O nic się nie martw.
Panie Boże, zbawco dusz w mękach cierpiących- wybaw mnie i moje cierpiące ciało. Nie pozwól by grzech całą mnie opanował, by na zawsze ugrzązł w mym sercu.
-Tylko nie pozwól jej umrzeć!

***

-Klaro, ratuj!
-Cii, tylko spokojnie. Spokojnie, już spokojnie. –lodowate ręce błądzą po wszystkich nieosłoniętych częściach przegnitego ciała, a gdy stykają się z płonącą skórą ból momentalnie ustaje. Dziwne, od jakiegoś czasu stał się częścią mnie samej, przedłużeniem własnego ciała, tu, na Ziemi- bez niego czuję się więc kompletnie naga i bezbronna. Jakbym bezpowrotnie utraciła najdroższego przyjaciela.
-Spokojnie, zaraz skończę, a wtedy poczujesz się dużo lepiej. Ba, już jest całkiem dobrze, widzisz? –kojący i, co wcale mnie nie dziwi, męski głos przemawia do mnie jak do dziecka, głośno i wyraźnie.
-Klaro? Jak dobrze, że tu jesteś! Zimno mi… -szepczę na wpół przytomna, wyciągając jednocześnie drżącą rękę na spotkanie tej drugiej, o wiele mocniejszej, należącej do mojej siostry bliźniaczki. –Zimno! Chodź tu, połóż się obok mnie.
-Kiedy ja nie powinienem…
-O czym ty w ogóle mówisz? Gdy jest nam zimno wtulamy się w siebie i jest nam wtedy tak dobrze… Tak wygodnie i ciepło… Czyżbyś zapomniała? –na tyle, na ile pozwala mi prawie całkowity brak energii przysuwam się jeszcze bliżej zamglonego ciała, wtulam się weń mocno i wdycham zapach Klary, przesycony popiołem, dymem oraz wonnymi olejkami. Nieco inny, jednak ja i tak przyjmuję tą kojącą woń z radością na mojej zmizerniałej twarzy, jako coś nowego, namacalnego. Coś, nadal podtrzymującego mnie przy życiu.
Budzę się tylko po to, by z jednego wyczerpującego koszmaru przenieść się do drugiego,  natrętnego mechanizmu, bez problemu zwabiającego mnie w najróżniejsze senne pułapki, którymi, o zgrozo, i tak nie mogę się przeciwstawić; któregoś razu jednak -nie mam pojęcia którego z kolei dnia, pierwszego, czy może pięćdziesiątego, czas przestaje mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie- wszystko diametralnie się odmienia. To dosyć ciepłe i słoneczne jak na późną jesień południe. Słońce leniwie sączy się przez dziury w spróchniałych okiennicach, oświetla nie tylko bladość na mej twarzy, ale także pogrążoną w niespokojnym śnie szczupłą sylwetkę Karla, który usnął widocznie na podłodze przy moim łożu. Ciekawe czy mu wygo... chwila, moment- Karl? Ten Karl? A skąd on się tu, do diabła, wziął?!
Wychudzona postać, nawet we śnie wyczulona na każdy, choćby najmniejszy ruch, zrywa się na równe nogi, rozbieganym wzrokiem obserwując moją zdziwioną, i, co najdziwniejsze, chyba o wiele bardziej trzeźwo wyglądającą twarz.
-Paskudnie wyglądasz. -zawsze dobrze rozpocząć... zakończyć... dzień od sporej dawki optymizmu oraz prawienia sobie nawzajem komplementów.
-Dzięki Bogu, Dan, nawet nie wiesz jak wielki kamień spadł mi z serca!
-Dlatego, że wyglądasz na okropnie wycieńczonego? Mogę poobrażać cię jeszcze trochę, skoro tak bardzo to lubisz...
Ale grabarz już nie słucha- ogromne sińce pod jego zielonymi oczami jakby maleją gdy wyszczerza  zęby w uśmiechu i, z takim samym nastawieniem rzuca się na mnie, uzbrojony wyłącznie w mokrą ścierę.
-C-co ty wyrabiasz? Oszalałeś, cz-czy jak?!
-A, no tak, zupełnie zapomniałem, że będąc na wpół przytomna nie miałaś nawet jak zaprotestować. -nie rusza się już w ogóle, ale nadal cieszy się jak małe dziecko, które właśnie dobrało się do rocznego zapasu miodu.
Zaprotestować? Coraz mniej mi się to podoba.
-Klaro, chodź tu szybko! Jakim cudem go tu do nas wpuściłaś? -potrzebuję kilku dłuższych chwil na złapanie oddechu, a gdy już to robię krzyk wychodzi w sumie dość pokaźnie, nie biorąc oczywiście pod uwagę późniejszego ataku kaszlu, jako konsekwencji ciągłego nadwyrężania biednego gardła. Odpowiada mi jednak cisza.
-Gdzie ona jest? W stodole? Przy studni?
Właśnie wtedy grabarz opowiada mi o wieczorze, nocy i dzisiejszym poranku, jako czasie, który umknął z mojego życia nieodwracalnie.
-Wpadłem do was późnym popołudniem, jednak już wtedy nie miałaś żadnego kontaktu z naszym światem. Rzucałaś się, wrzeszczałaś, panikowałaś, wymachiwałaś rękoma i szeptałaś niezrozumiałe formułki- zgodnie zdecydowaliśmy, że Klara wyruszy do miasta po jednego z najlepszych lekarzy, jeszcze jednak nie wróciła, co zaczyna mnie już martwić.
-I co dalej? –szepczę.
-Jak to, co dalej? To wszystko. Opiekowałem się tobą przez ten cały czas, zmieniałem okład, karmiłem, przecierałem rany octem winnym z piołunu, szałwii, rozmarynu oraz ruty. A, skoro o opiece mowa... Czy pozwolisz? –pyta, swoimi długimi palcami wskazując moją, teraz zakrytą przez opończę, klatkę piersiową. A pyta to w sposób prosty i przyziemny, jakby prosił do tańca.
-Jak już musisz. –burczę, zamykając oczy. Ze zniecierpliwieniem oczekuję kolejnej dawki bólu, bo wiem, że po nim zawsze będę miała choć chwilę wytchnienia. Palce Karla opatrują jednak moje świeże rany tak szybko i sprawnie, że odczuwam tylko pojedyncze szarpnięcia, nic poza to. Naprawdę staram się nie przypominać sobie, że te same dłonie dotykały setek martwych ciał, bardzo możliwe także, że i mojej matki- ta myśl jest jednak tak wyraźna, że po każdym dotyku wzdrygam się mimowolnie, oczami wyobraźni obserwując ekscytację grabarza.
-A co z tobą? Możesz tak sobie opuszczać cmentarz? –szepczę, przerywając powstałą ciszę.
-To ty nic nie wiesz, maleńka?
-O czym znów nie wiem?
-Już nie chowamy zmarłych. Zajmują się tym nasi lekarze i… i… -dławi się jeszcze nadal nie wypowiedzianą końcówką. –Kopią doły. Ogromne doły, gdzie codziennie spalane są wszystkie ciała dotknięte Wielkim Pomorem, a także ubrania, przedmioty i tym podobne.
Nigdy nie spodziewałabym się, że Karl kiedykolwiek będzie miał w sobie tyle nienawiści i obrzydzenia- w tej oto chwili widzę to jak na dłoni, zdezorientowana i zaintrygowana równocześnie. Wszyscy ludzie z biegiem czasu się zmieniają, a ja wiem o tym aż za dobrze.
-Zimno mi. Głodna jestem. Niewygodnie mi. –marudzę, nie dając mężczyźnie an chwili na odpoczynek. –Obiecałeś Klarze, że się mną zajmiesz, a teraz, co robisz, hę?
-Skoro marudzisz, to znaczy, że wróciłaś już do siebie. –uśmiecha się raz jeszcze, a po tych słowach przysuwa swoją rękę trochę bliżej moich ust. –Jedz, śmiało.
Pierwszy gryz nie jest może najgorszy, ale potem mam coraz poważniejsze trudności z przełykaniem, aż w końcu mój obiad pod postacią papki ląduje na kolanach Karla. Z braku jakiegokolwiek innego pomysłu, choć mam niejasne przeczucie, że to tylko przykrywka, chwyta mnie za rękę, gładząc ją powoli- co dziwne, dopiero po jakimś czasie zauważam maleńką kroplę na jego bladej skórze.
-Rzeczywiście jesteś ckliwym, a w dodatku ryczącym facetem. Beksa z ciebie, Reiner.
Jako ta ‘’najdzielniejsza’’, ‘’najtwardsza’’ staram się trzymać w ryzach, ale, uwierzcie mi na słowo, nie daję rady. Pękam. Słone łzy rozpaczy lecą już ciurkiem, a ja sama drżę niczym malutki liść podczas wichury, targany tymi wszystkimi, nazbieranymi przez lata emocjami.
-Reiner! –gdy już jako tako daję radę się uspokoić zaczynam na nowo, przypominając sobie o czymś jeszcze, czymś, co wymaga natychmiastowego rozwiązania. –Co będzie z Klarą? Jak ona poradzi sobie beze mnie, bez pracy, leków, jedzenia, pieniędzy? Co będzie ze mną?!
-Zamieszka u mnie, dołożę wszystkich starań, żeby żyło jej się jak najlepie…
-Tylko nie pozwól jej umrzeć, Reiner, bo inaczej srodze tego pożałujesz! –krzyczę na tyle, na ile pozwala mi prawie całkowicie opuchnięte gardło, nie wiedząc oczywiście, że niecały dzień wcześniej Klara wypowiedziała dokładnie to samo.
 ‘’Wszystko będzie dobrze, wyzdrowiejesz. Świat już na zawsze będzie taki sam, zakłamany.’’ Do samego końca ślepo wierzę, że Karl tak odpowie, potwierdzając przy tym moje najszczersze pragnienie… Tak się jednak nie dzieje.
-Umieranie, samo w sobie oczywiście, nie jest aż takie straszne, wiesz? Przypomina po trochu zasypianie. Powolne, leniwe. To naprawdę fascynujące. A ja obiecuję, wręcz przysięgam, że nie będziesz czuła zupełnie nic. A po śmierci ubiorę cię w suknię, w której ci najładniej. Tą z błękitną kokardą, byłaś w niej kiedyś na festynie letnich plonów.
-Przerażasz mnie, Karl. –próbuję się zaśmiać, ale grabarz odbiera to chyba bardziej jako rzężącą próbę złapania oddechu.
Może to i dobrze?
Może świat nie jest aż taki okrutny i zakłamany jak mi się zawsze wydawało? W sumie, posiada w sobie tyle samo dobra, ludzkich uczuć, współczucia, miłości… co zła- Bóg nie ingeruje w to, co wybierzemy. To zależy tylko i wyłącznie od nas, od tego, jak zapamiętamy swoje życie.
Ja zaś uświadamiam sobie tylko jedno- że im bliżej Śmierci jestem, tym coraz bardziej szanuję króciutki epizod tu, na Ziemi.

***

Rzeczywiście, przychodzi niezwykle powoli. Ale już na pewno nie niespodziewanie.
Nie mogę poruszać kończynami, są bowiem za bardzo zainfekowane zgnilizną, nie mogę także poruszać ustami, zdana wyłącznie na pogorszający się wzrok i słuch. Słyszę więc przyciszone rozmowy prowadzone przez Klarę, Karla oraz osobę postronną, prawdopodobnie lekarza, widzę ich zmartwione twarze, gesty, jakby odprawiali nade mną nieustanne modły. Pochyla się nade mną najpierw bliźniaczka, później także Karl i całują mnie w rozpalone od gorączki czoło, szepcząc jednocześnie:
-O nic się nie martw, Dan. Zaraz przyjdziemy z bukietem prześlicznych kwiatów z łąki, jak tylko je zobaczysz poczujesz się o wiele lepiej. –po czym znikają w głębi sąsiedniego pomieszczenia.
Jestem sama, ale tylko przez kilka mrugnięć okiem, bo momentalnie wyczuwam jeszcze czyjąś obecność.
-Och, to tylko ty. Czekałam na ciebie. –jakim cudem mogę jeszcze normalnie mówić?
-Większość z was, śmiertelników, raczej nie cieszy się na mój widok. –Ceryni z ciekawością, wymalowaną na jego trupio-bladej twarzy, rozgląda się po izbie, aż wreszcie, wzrok jego zmierza ku mnie. –Tak jak już kiedyś mówiłem, jestem kimś w rodzaju pośrednika. Wyszukuję losowo wszystkie dusze, które powinny zniknąć za jakiś czas z tego świata, po czym zajmuję się ich ciągłą obserwacją. –chce zapewne bym wdała się z nim w rozmowę, ja jednak, zbyt pochłonięta lustrowaniem jego idealnej twarzy jestem w stanie tylko zacisnąć usta jeszcze mocniej, nie ułatwiając zadania temu chłopakowi. Niech się trudzi. –Po wybraniu takiej duszy muszę z nią zawiązać pakt, muszę sprawić by mnie dotknęła, w jakikolwiek sposób zechce. Wtedy staję się jej Opiekunem. Przewodnikiem. Muszę ją doprowadzić do samego końca, dobrych dusz pilnując by nie zboczyły na zgubne ścieżki grzechu, a te drugie starać się jeszcze jakoś naprostować.
-Nudna ta twoja praca, wiesz? Polega tylko na patrzeniu i patrzeniu, wnikaniu w ludzkie serca, umysły, pragnienia, bojaźnie…
-Ale potrzebna- jest nieodłącznym elementem istnienia każdego człowieka na tej Ziemi. –siada na rogu mego łoża, tak jak wcześniej Karl, i wpatruje się we mnie intensywnie. –Byłem przeciwny wybraniu ciebie, Danielle. –robi krótką pauzę.
-I co teraz? Mam ci dziękować, wychwalać pod niebiosa, skakać z radości?
-Gdybyś nie interesowała się mną w tak… pociągający sposób, nie zwróciłbym na ciebie większej uwagi. Po za tym, ostatnimi czasy nie żyło ci się najlepiej, chciałem więc dać ci jeszcze jedną szansę.
-Hm, widać, że coś skłoniło cię do zmiany swojego stanowiska.
-No, tak. Wyszło jak wyszło. –blade wargi Ceryniego rozszerzają się minimalnie w przelotnym uśmiechu. –Masz jeszcze jakieś pytania?
-Tak.
Dlaczego rozmawiamy jak starzy kumple, jak przyjaciele, którzy odwiedzili się po latach rozłąki? Nie czuję żadnego paraliżującego strachu, jak tamtym razem… No może tylko i wyłącznie bezgraniczny smutek. Nie pożegnałam się z nimi, co czyni ze mnie człowieka niewywiązującego się z obietnic, o ile… o ile jestem jeszcze człowiekiem.
-Owszem, mam. Dlaczego dowiaduję się o takich rzeczach dopiero teraz?
Ciemnowłosy wybucha nagłym, niekontrolowanym śmiechem, potrzebuje więc dłuższej chwili, by odpowiedzieć.
-A kto powiedział, że świat jest sprawiedliwy?
-Ja, mówię teraz. I dlaczego się śmiałeś? Co w tym było dziwnego? –szepczę najspokojniej w świecie.
-Bo nikt nigdy jeszcze o to nie spytał, a ty wydajesz mi się bardzo zabawna. Zabawna oraz całkiem interesująca. –puszcza do mnie oko, po czym klęka przede mną, wyciągając do przodu prawą rękę.
Jego oko jest mieszaniną czerwieni, tak pięknej, tak urzekającej, że nie wiem, czy chcę kiedykolwiek przestać się w nie wpatrywać.
Jest mi niewiarygodnie dobrze. Dobrze i spokojnie, nawet wtedy, gdy ciemnowłosy przysuwa swoją kościstą dłoń jeszcze bliżej, a jego sine usta układają się w jedno pytanie. Jedno, jedyne. Tylko tyle wystarczy.
-Mogę prosić do tańca, Danielle?

[END.]