Forbidden Love [part I]

Rozdział pierwszy.
[Rozpoczęcie roku- 1.09/10:00/- poniedziałek]
~Joey~
Gdzie mój krawat?! Gdzie lista nowych rekrutów do drużyny?! Jak zwykle w ostatniej chwili wszystko musi się pogubić. Za około 10 minut muszę być już na Sali Głównej a ja jeszcze nie zebrany…. Ehhhh. Biorę w garść moją marynarkę i wychodzę z pokoju. Kieruję się długim, słabo oświetlonym korytarzem na aulę. Przypatruję się nowym uczniom stojącym przed pokojami. Już wiem, że będą z nimi problemy. Skręcam w mniejszy i jeszcze ciemniejszy korytarzyk, znam ten budynek jak własną kieszeń, kieszeń docieram do małej kanciapy na auli.
-Dzień dobry, pani profesor- rzucam w stronę pani Johnson, nauczycielki chemii.
-Witaj, Joey. Dobrze, że jesteś. Pani Darcy się rozchorowała i ty będziesz musiał powitać nowych uczniów oraz rozpocząć galę.
-J-ja? Nie sądzę, abym się nadawał. Na pewno znajdzie się ktoś lepszy.
-Jo kochany, nie masz się czym martwić. Zastanawiałeś się kiedyś nad kandydaturą do samorządu? Chociaż i tak prawie wszystko ty załatwiasz, więc można uznać, że jesteś idealną osobą, żeby otworzyć galę.
-A-ale…
-Żadnego, ale, Jo! Proszę masz tu listę gości oraz przemówienie. Dasz radę- wręcza mi mały plik kartek, odwraca się na pięcie i wychodzi z pokoiku.
Stoję na środku pokoju z lekko rozchylonymi wargami. Nawet początek roku dobrze się nie zaczął, a ja już mam pełno spraw na głowie. Muszę się nauczyć bycia bardziej asertywnym.

~Sébastien~
-Théo!
-Słucham, mon chéri?
-Widziałeś moją marynarkę?- krzyknąłem do mojego brata.
- W szafie!
Pomału udaję ciasnej i ciemnej garderoby, na pewno będzie tu więcej miejsca, gdy mnie już nie będzie. Stoję w progu i chwilę rozmyślam nad tym wszystkim.
-O czym tak myślisz, petit?- czuję jak silne ramiona brata oplatają moją klatkę.
-O tym, że już dzisiaj ta garderoba będzie bardziej pusta, że ten dom będzie bardziej pusty. Jak ty sobie poradzisz beze mnie,frère?
-Nie martw się. Zawsze będziesz mógł do mnie przyjeżdżać w weekendy i na święta. Zawsze będzie tu miejsce dla mojego petit Bastien- Théo cicho szepcze i całuje mnie w blady policzek.
-Dzięki Théo. Chodź za 20 minut jest gala, a jeszcze będzie trzeba poszukać mojego pokoju.
Brat chwyta moją torbę, ja biorę marynarkę, gaszę świtało i powoli wychodzimy z domu. Wsiadamy do auta i odjeżdżamy z miejsca mojego dotychczasowego zamieszkania. Teraz będę mieszkał w szkole z internatem. Nie mam tego za złe bratu, on też to przeżywa, że nie będzie miał przy sobie swojego petit frére, ale on zaczyna nową pracę i będzie nam obu ciężko w małej kawalerce. Ja przynajmniej będę miał swój mały kącik w internacie. Nie będę też sam. Podobno jakiś trzecioklasista ma się mną opiekować w ramach swojego projektu, ale pewnie się nie dogadamy, bo ja prawie nie umiem angielskiego.

~Joey~
Stoję na scenie i delikatnie odchylam kutynę. Na sali roi się od nowych uczniów, tych starszych oraz ich rodziców. Czuję jak moje ręce drżą, usta zaciskają się w wąską kreskę. Staram się ukryć moje zdenerwowanie, przecież nie raz występowałem publicznie, lecz teraz jest zupełnie inaczej. W moim gardle rośnie twarda gula niepozwalająca mi na wypowiedzenie choćby słowa.
-Hej Cattaneo!- słyszę jak męski głos z dali wypowiada moje nazwisko. Odwracam się powoi i widzę uśmiechniętego pana Lamberta, nauczyciela matematyki.
-Dzień dobry panie psorze.
-Chłopie coś ty taki zestresowany? Wyluzuj!- nauczyciel mocno klepie mnie w dolną część pleców i idzie dalej.
Stoję chwilę zażenowany, lecz po chwili słyszę jak głosy na sali cichną, a światła kierują się na środek sceny. Wszyscy dokładnie wiedzą, co teraz nastąpi. Rozpoczęcie gali. Moje ręce automatycznie podążają do spoconej twarzy. Przecieram wierzchem wolnej dłoni pot z czoła, poprawiam krawat i wygładzam marynarkę. Staję tuż przed mikrofonem i czekam aż kurtyna się podniesie.
-Witam drogie panie oraz drodzy panowie. Mam zaszczyt powitać Was na uroczystej gali otwarcia roku szkolnego 2010/2011 w Williamson Private School. Nazywam się Joey Cattaneo i uroczyście otwieram kolejny rok nauki- wśród gości słychać cichy chichot.- Teraz zapraszam panią dyrektor Williamson.
Na scenę wchodzi nasza dyrektorka i zaczyna paplać o wakacjach, o naszej szkole, bla, bla… Nagle na sali dostrzegam jasną blond czuprynkę. Przyglądam się chwilkę włosom zanim mogę zobaczyć właściciela tej czuprynki. Młody chłopak, na pewno pierwszak, o bladej cerze i hipnotyzujących czarnych oczach. Czuję jak suche stają się moje usta. Przyglądam się młodzieńcowi zanim on podniósł wzrok, a nasze spojrzenia się spotykają. Natychmiast spuszczam głowę, aby po sekundzie niepewnie znowu na niego spojrzeć. Na twarzy chłopaka maluje się nieśmiały uśmiech.
-Joey!- syczy pani Williamson.
-A teraz moi drodzy koledzy- cholera głos mi się załamuje i dosłownie czuję jak na moje poliki wypływa dorodny rumieniec.- Zapraszam Was na obejrzenie swoich apartamentów. Lista jest wywieszona na głównym korytarzy tuż przy gabinecie naszej kochanej panie dyrektor. Rok szkolny czas zacząć!- wykrzykuję żywo w stronę publiczności.
Cały tłum rusza w stronę wyjścia, więc ja też postanawiam to zrobić.
-Nie tak szybko młodzieńcze- zatrzymuje mnie głos pani Williamson. -Co to było, Joey?
-Po prostu zjadła mnie trema i no wie pani, jestem lekko zdenerwowany…
-Żeby to był ostatni raz. Teraz zmykaj i zajmij się dobrze swoim podopiecznym. Podobno ten chłopak nie mówi zbytnio po angielsku…
-Dam sobie radę proszę pani- rzucam wesoło.- Mogę już iść?
-Tak, leć już.
Wybiegam z sali i udaję się w stronę mojego pokoju. Przelotnie uśmiecham się do kilku pierwszaków i ich rodziców, trzeba chociaż sprawiać wrażenie normalnego, wyluzowanego i poukładanego nastolatka. Zatrzymuję się dosłownie jak wryty, gdy przed moim pokojem widzę ów blond czuprynkę z jakimś wysokim i dobrze zbudowanym mężczyzną.
-To tu, frére, to tu! Mam pokój z niejakim Joey’em Cattaneo… a to nie jest ten garçon, co prowadził galę?- cicho mówi czarnooki chłopak.
-Ekhem… Cześć- podaję rękę młodzieńcowi.- Tak ja jestem Joey, ale mów mi Jo. Widzę, że jesteśmy razem w pokoju.
-Oui! Jestem Sèbastien- chłopak mówi powoli z wyraźnie słyszalnym francuskim akcentem.-Przepraszam za mon accent, ale nie przepadałem za angielskim w szkole.

[2.09/9:20- wtorek]
~Sophie~
-Moi kochani trzecioroczniacy! –wyszczerzam się szeroko w stronę znudzonej klasy maturalnej, stoję na podwyższeniu wpatrując się w dwadzieścia osiem zmęczonych życiem (chociaż jest dopiero pierwszy dzień szkoły) par oczu. –Jako wasz stary wychowawca nie będę omawiała żadnego pokieranego systemu nauczania, bo wiem, że nie obchodzi was to w żadnym stopniu, tak samo jak z resztą mnie. –dodaję nadal z uśmiechem, wywołując cień przelotnego błysku w oczach mych podopiecznych. –Z drobnych ogłoszeń to tak… Pani Johnson przypomina o porządku w Sali chemicznej, jakiś woźny, a nasz kochany pan Collins o porządku i sprzątnięciu szafek w piwnicy, opiekun internatu o wpłacenie składek za nowy semestr, blablabla a, to chyba jest ważne… do 26 września musicie wpisać mi tytuł i opiekuna waszego tegorocznego projektu, do wyboru kilka kategorii: sport/naukowe/inne zainteresowania, zaznaczyć haczykiem –jakby kogoś to obchodziło- blablabla. Co jeszcze chcecie wiedzieć? –sapię siadając na biurku.
Rękę podniósł czarnowłosy McCrass, wiecznie zarośnięty, prawie że dwumetrowy goryl siedzący w pierwszym rzędzie.
-Hmmm?
-A czy w tym roku pokaże nam pani tyłek?
Cała sala rozbrzmiewa wybuchami niekontrolowanego śmiechu (dobrze, że jako jedyna usytuowana jest na strychu, stara dobra Williamson dostała by zawału gdyby ktoś w pierwszym dniu szkoły zaczął narzekać na klasę maturalną, wieczne utrapienie tego prywaciaka) i tylko zderzenie oprawionej w twardą okładkę książki –dobrze wiem do kogo należącej- z głową przerośniętego goryla przenika przez coraz to głośniejsze salwy rechotu.
-A czy kiedyś to obiecałam?
-No, kiedyś pani mówi…
-Pani profesor.
-Pani profesor co? –i jeszcze głośniejszy śmiech.
-‘’Pani profesor mówiła…’’
-No, pani psor mówiła, że jak zdamy maturę to pokaże. –kilka chłopięcych (poprawka: już męskich) głów kiwa ochoczo łepetynami.
Testosteron klasowy w normie, jak mniemam. Co za palant.
Podchodzę do McCrass’a powoli, nachylam się nad jego ławką i czochram długie włosy goryla.
-Nie martw się. –uśmiechnam się delikatnie, i chyba tylko jedna osoba w tej klasie może dostrzec nieszczerość w tym słodkim wygięciu warg. –Tobie to nie grozi. A teraz zmykajcie, nacieszcie się ostatnimi chwilami przed charówą, którą już niedługo wam zapewnię.
Teraz klasa już się nie śmieje. Jest przerażona.

[2.09/10:00- wtorek]
~Lizzie~
Jedyna taka klasa pod wieloma względami- w całości położona na niezagospodarowanym jak dotąd strychu, z rekwizytami do gry aktorskiej, maskami, sztucznym tłem, bliblioteczce z tyłu z setkami pozycji, prawie półtorametrowym popiersiem Hemingway’a, jedyna sala w oddaleniu od innych, z klimatem, aurą. No i nauczyciel.
Także jedyny w swoim rodzaju.
Ciekawe co porabiała w te wakacje. ‘’Dzieci, jeśli nie zrobicie tego zadania do piątku to za karę wystąpicie w moim nowym projekcie; tak tak, radosna twórczość panny Anderson. Nie, tym razem nie Romeo i Julia!’’ Ciekawe czy za mną tęskniła. ‘’McLagann, ale z ciebie dupek. Zrzynać od koleżanki pracę domową, na takim etapie nauczania? Ile ty masz lat, co?’’ Kiedy znów będę mogła pobyć z nią sam na sam? Mam jej przecież tyle do…
-Panno Lizzie.
…nawet kupiłam dla niej bransoletkę, taką z muszelkami, mówiła że lubi morze i… i…
-Lizzie, słuchasz ty mnie aby?
Joey z ławki za mną wymierza mi solidnego kopniaka pod ławkami i dopiero wtedy ostatecznie dochodzę do siebie.
-Nie? –uśmiecham się w JEJ stronę słodko.
-No to pięknie. Koza. Karne zadanie. Co wybierasz po tej lekcji?
Uch Soph, na tą okazję tylko czekałam!
-Mam się bać? –wraca mi nowy pokład pewności siebie. Jestem taka tylko przy niej, tylko przy niej mogę, uchodzi mi to na sucho. –A mogę i to i to? -Z resztą jak zwykle.
Anderson ucisza roześmianą klasę jednym ruchem swojej drobnej dłoni. Karze mi wstać. Wstaję. Podchodzi do mnie, niższa prawie o dwie głowy, musi ją zadzierać wysoko w górę by zobaczyć moją pokerową, spokojną twarz.
-Dzieci…
-Tylko nie dzieci!
-Taa, droga młodzieży. Strona 15, zapoznajcie się na jutro z poezją J.R.Ackerley’a i biografią dramaturga, Geville’a. Na dzisiaj to wszystko. Możecie opuścić salę.
Cisza.
-No, już! –krzyżuje ramiona w geście zniecierpliwienia, tak samo teraz, jak i trzy minuty później. Z tą różnicą jednak, że gdy na strychu nie ma nikogo oprócz nas na jej piegowatą twarz wykwita uśmiech.
-Ekhem.
-No tak, kara. Jaką karę mi pani wymierzy? To znaczy, jaką karę mi wymierzysz, Soph? –wspinam się na moją własną ławkę, wychylam się do przodu, trzepoczę rzęsami.
Cholera, tak dawno się nie widziałyśmy.
-Nie wiem nie wiem. –jest coraz bliżej, widzę pojedyncze piegi na lewym jak i na prawym poliku, skrzące się w podnieceniu tęczówki gdy opuszkiem palca wodzi po moim udzie, nawet zakrytym przez getry. Dobrze widzę, jest głodna, obie jesteśmy. –Bez kontaktu w wakacje. Tylko kilka telefonów… Dobrze się bawiłaś beze mnie?
Sophie, szybciej. Szybciej!
-Tak, oczywiście. Plaża. Przystojni mężczyźni bez koszulek. –przełykam ślinę ciężko. –Wiesz, to mnie kręci.
-Czyżby? –jej brwi wędrują w górę.
Dobrze wiem, że mi nie wierzy. Obie wiemy.
I chyba to przeważa szalę.
Przyciskam ją do siebie z całą swoją mocą, łapczywie domagam się pocałunku, nasze wargi łączą się –po raz pierwszy od długich dwóch miesięcy na oduzależnieniu- i już nie odrywają: pilnują, by żaden, choćby najcichszy odgłos nie zaalarmował uczniów krzątających się na niższych piętrach.

[2.09/11:05- wtorek]
~Sébastien~
Może oprowadzę Cię jutro, jak skończę zajęcia, po szkole? O 11 pod naszym pokojem.
Stoję pod naszym pokojem. Sam.  Seul. 11:05 gdybym chociaż miał  jego numer…
-Sèbastien!- słyszę z głębi korytarza.
Nagle zza rogu wyłania się średniego wzrostu chłopak, o dość ciemnej karmelowej karnacji, blond włosach i szafirowych oczach… Joey.
-Przepraszam za spóźnienie, ale pani Johnson na chwilę mnie zatrzymała. Teraz jestem cały Twój- mruczy wesoło i szeroko się uśmiecha; czuję jak moja twarz przybiera czerwonawy kolor, przełykam ślinę.
-Dáccord- szepczę cicho.
-Będę musiał brać korki z języka francuskiego, żeby zrozumieć, co do mnie mówisz- uśmiecha się.
Uśmiecha się. To jest najpiękniejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałem. Czemu uśmiech chłopaka tak mąci mi w głowie?
-Je peux voir.
Jo patrzy się na mnie z malującą się konsternacją na twarzy. Beau visage. Non, non, non.
-I tak nie rozumiem, co do mnie mówisz, więc może już chodźmy- rzuca.- Chodź- łapie delikatnie moją dłoń.
Wstrzymuję przez chwilę oddech, gdy chłopak ciągnie mnie za sobą. Po chwili odzyskuję ,,przytomność” i dorównuję  kroku chłopakowi, przy okazji wyślizgując moją rękę z jego uścisku.  Joey spogląda na mnie nieco zmieszany, ale ja nie odwazejmniam jego spojrzenia. Non. To jest absurdalne. Te jego oczy są absurdalnie piękne. Boję się, że nie będę mógł przestać w nich tonąć.
- Najpierw pokażę Ci salę gimnastyczną- mówi wesoło.
Zbiegamy po starych drewnianych schodach i kierujemy się wprost na drzwi frontowe. Joey pcha ciężkie drzwi i przepuszcza mnie w nich. Wychodzimy na idealnie zadbany i wypielęgnowany dziedziniec. Mimo tego, że lekcje już się niektórym skończyły, a pogoda jest cudowna, jesteśmy sami. Ani jednej żywej duszyczki. Może to i dobrze…
-To tu- szepcze mi na ucho wyrywając z przemyśleń.
Stoimy naprzeciwko potężnego ceglanego budynku. Podchodzimy do dużych drewnianych drzwi. Skrzypią, gdy Jo je otwiera. Wchodzimy do dużej sali, po obu stronach ściany są zabudowane drabinkami; w jednym rogu pomieszczenia jest ustawiony kosz na różnego rodzaju piłki; po drugiej stronie stoi kozioł i materace. Nad nami wisi kosz, tak samo jak naprzeciwko.
-Podoba Ci się tu?- Jo cicho podchodzi z tyłu i kładzie mi dłoń na ramieniu.
-Tu jest pięknie- mówię powoli.
Joey cicho się śmieje. Patrzę na niego z wyrzutem.
-Bardzo podoba mi się Twój akcent. Jest taki słodki-uśmiecha się szeroko.
Odwzajemniam uśmiech.  Crétin.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz